No dobrze, to skoro już zajawiłam kwestię „Gwiezdnych wojen”, to wartałoby w sumie dokończyć. Z tym może być problem, bo moje rozczarowanie jest tak wielowarstwowe, że nawet nie wiem, od czego zacząć. Więc może najprościej, od praw konsumenta: kupując bilet do kina zawieramy umowę z producentem. W zamian za wydaną kasę oczekujemy konkretnego produktu. Jeśli, załóżmy, kupujemy pralkę, a dostajemy deskorolkę, przysługuje nam prawo do złożenia reklamacji. Mam w tym zakresie doświadczenie: kilka lat temu dokonałam w sklepie internetowym zakupu czegoś, co się nazywało “antycellulitowy masażer wyszczuplający” i podałam adres biura, w którym wtedy pracowałam. Dostawa wywołała spore poruszenie, bo paczka była pokaźnych rozmiarów. Okazało się, że zawiera rowerek dziecięcy.…
-
-
Geralt i Skylwalkerowie PART II (i to, niestety, nie koniec)
Z „Gwiezdnymi wojnami” sprawa jest bardziej skomplikowana niż z „Wiedźminem”. Łączy nas bowiem znacznie dłuższa relacja. Byłam jakoś na początku podstawówki, kiedy Mama zabrała mnie do, nieistniejącego już, kina Tęcza na „Imperium kontratakuje”. To był mój pierwszy kontakt z scince-fiction. Z tym jest tak, jak Richard Gere tłumaczył Julii Roberts w „Pretty Woman”, o co chodzi z operą: albo pokochasz od pierwszego wejrzenia, albo znienawidzisz. Czyli inaczej niż z gorzką czekoladą i ostrygami, że podobno się do nich dorasta. Mi się dotąd nie udało, ale również z innych przesłanek zdążyłam wyciągnąć wniosek, że po prostu jestem niedorozwojem. Na przykład wyrżnęły mi się tylko dwa zęby mądrości, zamiast czterech, no to…