To ja może napiszę, co u mnie. Nie pałam zbytnym entuzjazmem do lata w mieście. W zasadzie nie znajduję nic, czym mogłabym się zachwycić, z wyjątkiem faktu, że samochodów mniej na ulicach. Za to Warszawa w większości rozkopana, więc na to samo wychodzi. No ale odkąd zrobiliśmy się za starzy, żeby co piątek grzać do Augustowa pod namiot, trzeba sobie jakoś radzić. Zwłaszcza że wylotówka na Białystok zrobiła się tak przyjazna, że w zasadzie trzeba by te 250 km. rozbić na 2 etapy, z noclegiem w Markach.
No ale skoro już zostaję to wolę zostawać z hukiem. Czyli żeby się działo. No i faktycznie na miniony weekend nie mam prawa narzekać. Zaczął się faktycznie hucznie, od piątkowego Sonisphere. Przyznam, że wolałam go w wydaniu bemowskim. Plenerowe imprezy mają, według mnie jakąś wyższość wobec takich zindustrializowanych jak na Naro. No i na Bemowie byłoby na pewno cieplej. Teraz już wiem, że należy omijać sektory V. Wprawdzie są bliżej sceny i mają lepsze krzesełka, ale, cytując klasyka, jakiś nawiew puściły czy co i strasznie zmarzłam.
No ale takich tłumów to nie widziałam nawet na Watersie. W związku z czym meksykańska fala na trybunach wypadła naprawdę imponująco. Dotarliśmy na połowę Anthraxu (-a?) i całość Alice in Chains, ale tłumy zwaliły się dopiero na Metallikę.
Kiedy po koncercie robiliśmy ze starym Rydwany ognia w kierunku Powiśla, żeby złapać taksówkę, przypadkowo trafiliśmy na zadziwiającą knajpę. Znajduje się ona w Moście Poniatowskiego. To nie literówka. I na dodatek, jak wykazała wizja lokalna, rozprzestrzenia się w sposób dość niespodziewany. Na początek widać ogródek. No, to powiedzmy, trochę umowne określenie:
Nalewnia znajduje się w baszcie. 60 gatunków czeskiego piwa! W tym co najmniej 6 z kija, zmieniających się cyklicznie. Jak już się wejdzie do baszty, to się okazuje ona tak rozciągliwa jak namiot Weasley’ów na mistrzostwach quidditcha. Piwo, o Jezu, jakie piwo!
W sobotę miałam zadeklarowany mus występu publicznego. Na szczęście padało, więc w Parku Skaryszewskim pojawili się głównie odziani w skafenderki członkowie rodzin, a z rodziną to wiadomo – musi kochać bez względu na wszystko. Mus polegał na tym, że byłam już w grafiku i gdybym stchórzyła tobym skomplikowała konferansjerkę. Ta z kolei była opowieścią w odcinkach, więc chyba zrozumiałe, że nie mogłam ryzykować, żeby przeze mnie wypadł cały odcinek, bo jakby się potem publika w historii połapała. Poza tym jestem zdania, że w życiu żałuje się głównie błędów niepopełnionych. No więc wyskoczyłam, potupałam i w nogi. Zresztą przez tę czerwoną mgłę przed oczami i szum w uszach niewiele pamiętam. Stary wyjaśnił mi później, że to nawet lepiej, jeśli artysta zna swoje ograniczenia.
Kolejny dzień, nowe odkrycie. Tym razem eksploracja oferty kulinarnej Zoliborza. Jestem związana z tą dzielnicą od urodzenia, obserwowałam ją na przestrzeni 40 lat. Zoliborz zawsze był trochę zdystansowany i zachowawczy. To tam można było łatwo znaleźć sklepy typu schwarz, mydło i powidło, jakby wyjęte żywcem z socjalizmu, księgarnie, w których pakowano książki w ozdobny papier ze sznurkiem, uwiązanym w specyficzny węzeł księgarski (na skos), który aktualnie jest już sztuką niestety martwą oraz sklep mięsny o chwytliwej nazwie Bekon na Pl. Wilsona, w którym panie pakowały mięso w szary papier, na którym gryzmoliły ołówkiem cenę, możliwą do odczytania jedynie przez kasjerkę. Tego już nie ma i trochę szkoda. Modernizacja dotarła nawet do ostatniego bastionu. Nie jesteśmy jeszcze tak zaawansowani w hipsterce jak Powiśle, jednak jest wyraźnie zauważalny wzrost liczby ludzi, robiących, na oko, nic. Z wyjątkiem wycierania się po knajpach, zaczynając od śniadania w Zywicielu po to by płynnie przejść w lancz na hamakach w Parku Zeromskiego i zakończyć kolacją w Przystanku Winnym na Pl. Inwalidów.
Kluczem do sukcesu, jak się zorientowałam, są leżaki. Może być chujowe żarcie, napoje do niczego i obsługa niegrzeczna. Byle były leżaki. To podstawa. Wiem, na czym to polega. Mam w domu obiekt badań. Zasadniczo Gremlinom chodzi o to, żeby się nie przemęczać. Mój na ten przykład minione 2 dni poświęcił na wnikliwe badanie, mające zdefiniować, ile razy musi pojechać na Uniwersytet Warszawski z papierami na dwa kierunki. Po dwóch dobach ślęczenia w necie wyszło mu, że – mimo iż kierunków dwa – da radę pojechać raz. No i całe szczęście, że się wyjaśniło, bo tak by pojechał dwa razy, co byłoby równoznaczne z końcem świata. Leżaki przemawiają do Gremlinów. Po co siedzieć, skoro można się położyć?
Nieco z boku głównego nurtu Zoliborza, przy stacji Marymont, dawnej siedziby Hufca Zoliborskiego i lecznicy weterynaryjnej, do której moja ciotka, z pomocą całej jednostki straży pożarnej, ciągała psa rasy krarup kanadyjski ,80 kg żywej wagi, na szczepienia, na ul. Gdańskiej powstała nowa burgerownia Po Byku. Przez lata w tym pawilonie mieścił się nędzny sklep kosmetyczny, no ale metro, jak nadmieniłam, zmieniło wszystko.
Po Byku urządzone jest w chwytliwym loftowym klimacie, burgery z najwyższej półki, mam zastrzeżenia tylko do colesława, moim zdaniem porcja trochę przymała. Warto wpaść teraz, póki są świeżakami i jeszcze się starają.
Leżaki stoją po prawej, kto chce, może brać, są nawet poduszki i kocyki. A zestaw wygląda tak:
Mają też śniadania. Sprawdzone zestawy kolonijne np. twarożek ze szczypiorkiem albo pastę jajeczną. Nie, niestety nie mam zniżki za reklamę.