Rozdział 4
Właściwie nie było tak najgorzej. Stałam przed dużym lustrem w łazience i robiłam przegląd siebie w gaciach. Skubiąc się po różnych częściach ciała, uznałam, że w zasadzie los jest dla mnie łaskawy. Właściwie byłam już w wieku, w którym nie jest już tak istotne, czym obdarzyła nas natura, ale jak się tę darowiznę zagospodarowało. Zalety można gromadzić przez zaprzeczenie – co mogłam zrobić, a czego nie zrobiłam. Mogłam na ten przykład zniszczyć sobie włosy różnymi szajsami na bazie amoniaku, ale nie zrobiłam tego. Mogłam urządzić sobie na głowie skręconego barana i tapirować go w kask urzędniczy, mogłam nigdy w życiu nie stosować kremu pod oczy i teraz mieć zmarchy jak Rów Mariański, mogłam wyciskać sobie pryszcze i teraz mieć blizny, mogłam nie dbać o zęby i teraz być szczerbata albo wyjmować mostek na noc i odkładać do szklanki, mogłam kupić sobie bezkształtne, szarobure ciuchy i buty, które wyglądają jak ortopedyczne.
Mogłam zrobić to wszystko, bo widuję kobiety w moim wieku, które poszły taką drogą. Ale nie zrobiłam i bilans wychodził nieźle. Gdyby nie ten nos… Janusz lubił się z niego naśmiewać i w końcu ta część twarzy, która obiektywnie rzecz biorąc, nie była jakaś zatrważająca ani pod względem wielkości ani kształtu, mocno urosła w moich oczach. Czasem dobrze, jeśli coś w naszych oczach urasta, ale akurat nosa to nie dotyczy. Kiedy szłam ulicą i patrzyłam na swój półprofil w szybach wystawowych, nos był stanowczo coraz większy. Oczywiście, każde opiniotwórcze pismo kobiece nie ma wątpliwości co do tego, że mam zachwianą samoocenę. Być może miałam traumatyczne przeżycia z dzieciństwa, które wyparłam, albo w szkole ktoś mnie strasznie skrzywdził, czego nie pamiętam, ponieważ mam fałszywą świadomość. W każdym razie na pewno musiały się za mną ciągnąć jakieś okropne wspomnienia, z którymi powinnam się zgłosić do hipnotyzera lub mnicha buddyjskiego, w zależności od tego, czy chcę się bardziej skupić na życiu obecnym, czy na tych, które już przeżyłam jako mrówka, sęp i świnka morska.
Abstrahując od nosa, jeśli wierzyć statystykom, mieściłam się w stanach średnich. Gdybym jeszcze miała w zwyczaju przechadzać się w mini i kusej bluzeczce, machając sześciopakiem piwa w rytm kroków stawianych na dziesięciocentymetrowych szpilkach, żaden facet nie miałby prawa minąć mnie obojętnie. Tak w każdym razie twierdziła reklama piwa. Zgadzam się z nią o tyle, że nie znam bezpieczniejszych rąk dla sześciopaka piwa niż moje. Nie tykam tego świństwa, od kiedy wyczytałam w „Super Sylwetce”, że zawiera najszybszy cukier świata – odkłada się w biodrach zanim jeszcze zdąży przeciec przez układ trawienny.
Krążące mi po głowie myśli o liftingu, połączone z energicznym naciąganiem skóry twarzy w kierunku uszu, przez co uzyskiwałam wygląd mocno azjatycki, przerwał mi dźwięk telefonu komórkowego. Dlaczego ja zawsze muszę zapominać o wyłączaniu tego obrzydliwego urządzenia? Kiedyś nie było telefonów komórkowych, ba! kiedyś nie było w ogóle żadnych telefonów i jakoś się żyło. Aż dziw bierze, że zanim nadeszły obecne czasy, pozwalające złapać dowolną osobę telefonicznie w tramwaju, w kinie, w pracy lub sikającą właśnie w publicznej toalecie, świat się nie zdążył zawalić, spotkania dochodziły do skutku, a obietnica kupienia chleba była dotrzymywana. Teraz nikt nic nie planuje tylko bezmyślnie łapie za komórkę, dzwoni, a potem dopiero zastanawia się, co takiego właściwie ma do przekazania. Może coś związanego z pieczywem…? Gorszym idiotą od tego, który bezmyślnie wydzwania jest tylko ten, który na dźwięk telefonu, podrywa się jak pies Pawłowa, przerywa wszystkie zajęcia i leci na złamanie karku odbierać. To znaczy na przykład ja.
– Martuniu – odezwała się w telefonie moja teściowa. No proszę, jak słodko mi się dzień zaczął. – No co słychać, jak się czujesz?
– Dobrze, mamo – zaszczebiotałam dziarsko, zupełnie, jakbym się poderwała z łóżka o brzasku, zdążyła zrobić serię ćwiczeń na mięśnie brzucha, a następnie zjeść pożywne śniadanko, zamiast zwlekać się z łóżka przez dwadzieścia minut i powlec się noga za nogą do łazienki w celu oglądania się w gaciach.
– Martuniu, a czy dałabyś radę podrzucić mi dzisiaj te dolary od ciotki?
Zrobiłam w myśli przegląd dnia. Co to ja miałam bezwzględnie zrobić…? A, kupić folię malarską.
– Dobrze, mamo – powiedziałam, uznawszy, że powinnam wyrobić się przed ósmą, czyli porą, o której moja teściowa chodzi spać.
– No to dobrze – powiedziała moja teściowa i zamilkła, szukając chyba jakiegoś zdania zgrabnie kończącego rozmowę – Ubierz się. Bo jest gorąco…
Uznałam, że te słowa nie oznaczają sugestii, że mam niefortunny zwyczaj spacerowania po mieście na golasa, ale są raczej wyrazem troski. Moja babcia mawiała wprawdzie „ubierz się, bo jest zimno” i do tej wersji przywykłam, ale w obecnej sytuacji taka rada byłaby pozbawiona sensu, bo żar nadal lał się z nieba. Nawet pies, zazwyczaj bardzo energiczny, wlókł się na porannym spacerze łapa za łapa, najwyraźniej zaprzątnięty egzystencjalnymi rozmyślaniami w rodzaju : kim jestem? dokąd zmierzam? a kot nie ruszał się ze swojego stanowiska na terakocie w łazience, gdzie leżał na boczku, rozciągnięty na całą długość i nie zareagował nawet kiedy po raz kolejny poinformowałam go, że już wkrótce kociej mordy dostanie.
– Masz jajka? – zapytała nerwowo Danka, kiedy tylko dowlokłam się do swojego biurka
– Mam – odpowiedziałam dumna z tego, że wczoraj po wizycie pana Zygmunta i wykąpaniu psa, zdołałam jeszcze zmusić się do pójścia do sklepu w celu nakupienia jajek na najbliższe dwieście lat.
– Po dwa? – nie odpuszczała Danka
– Dzisiaj jest po jedno – powiedziałam i zdjęłam sandały, bo jakoś mi stopy urosły
– Po jedno? – zdenerwowała się Danka – To ja wczoraj pociłam się przez pięćdziesiąt minut na aerobiku, pozwalając, żeby drobna blondyneczka o posturze niewyrośniętego dziecka, zrobiła ze mnie miazgę w pomieszczeniu nieklimatyzowanym, a jedynym, co mnie trzymało przy życiu była myśl o cholernych dwóch jajkach, a dzisiaj się okazuje, że jest tylko jedno???
– Niepokoją mnie twoje częste deklaracje, że jedynie myśl o jedzeniu trzyma cię przy życiu – powiedziałam pouczająco – Nie wiem, czy to powoli nie przechodzi w obsesję…
– Dlaczego powoli? – zdziwiła się Danka.
Do biura wkroczyła zmęczonym krokiem Beata, padła na krzesło naprzeciwko Danki i podparła policzki rękami, w całkowicie niedozwolony sposób, od którego robią się zmarchy jak Rów Mariański..
– Rzygało przez całą noc – powiedziała – Ma ktoś może zapałki to bym sobie powieki podparła…?
– Co rzygało? – zapytałam rzeczowo
– Nie wiem. Coś. Za każdym razem, kiedy zwlekałam się z łóżka i wdeptywałam bosą nogą w wymiot, winnych oczywiście nie było.
Beata prowadziła hobbystycznie hodowlę psów rasy husky. Przeważnie miała na stanie jakieś dwanaście psów, których liczba cyklicznie wzrastała kiedy pojawiały się mioty.
– No ale chyba ilość podejrzanych jest ograniczona? – zapytałam, bo pamiętałam, że większość psów Beaty mieszka na wybiegu poza domem. Chyba aż tak daleko nie wymiotują…?
– Owszem, ale ograniczona do sześciu sztuk. Trzy rezydują stale, a trzy inne są w ciąży, więc trzymam je w domu. Jakoś nie czułam się na siłach przeprowadzać śledztwo w środku nocy. Ani za pierwszym razem, ani za drugim, ani za siódmym…
– Po co wstawałaś za każdym razem? – zdziwiłam się – Wystarczyło raz, rano. Posprzątać i po sprawie, co za różnica, czy jedna kałuża czy kilka?
– Może te, co są w ciąży, maja poranne mdłości? – zasugerowała Danka wyrozumiale
– Chyba raczej środkowonocne mdłości. I nie mogłam wstać raz a dobrze, bo cholerna Dzidzia przylatuje do mnie i skarży. Nigdy do mojej mamy, zawsze do mnie. Staje mi nad głową i wyje jak szakal.
– To tak jak mój Jasiek – powiedziała w zadumie Danka – ale on przynajmniej nie linieje. I przeważnie nie wymiotuje. Za to sika mi w łóżko. Tego nie da się ignorować i wstać rano raz a dobrze. Takie spanie na zasikanym prześcieradle jest bardzo niezdrowe, można sobie tyłek odparzyć.
Karolina zastała nas w trakcie zadumy nad zawiłościami naturalistycznej kobiecej egzystencji.
– Co tak cicho? – zdziwiła się
– Wymiotowało ci coś? Nasikało ci do łóżka? – zapytała napastliwie Danka – jeśli nie to nie masz prawa się wypowiadać.
– Eeee, nie. Ja się tylko obudziłam ze spleśniałą parówką na twarzy.
– To jakaś nowa maseczka? – zapytałam ostrożnie
– Nie. Raczej produkt spożywczy po wielokrotnej ekshumacji.
Olka, która weszła do biura akurat na te słowa, zatrzymała się koło nas, zaintrygowana.
– Skąd wzięłaś spleśniałą parówkę? – zapytała Beata z tak wielkim zainteresowaniem, jakby ostatnie trzy tygodnie spędziła na poszukiwaniu takiego rarytasu.
– Baśka mi przyniosła. Widocznie te kroplówki jej pomogły na nerki, bo wybrała się na polowanie. I upolowała parówkę.
– To chyba nie było takie trudne. – powiedziałam – Nie chcę umniejszać jej zdolności łowczych, ale spleśniałe parówki nie są zbyt szybkie.
– Widzisz, jak ona cię kocha? – powiedziała wzruszona Olka – przyniosła ci to, co miała najcenniejszego. Żebyś nie umarła z głodu. Mam nadzieję, że nie wyrzuciłaś…
– A myślisz, że co? – zapytała wściekle Karolina – że zjadłam?
– Ja nie wiem, czy bym się nie skusiła – powiedziała w zadumie Danka i wcisnęła rękę w brzuch, gestem pozwalającym przypuszczać, że odżywia się powietrzem już od bardzo długiego czasu.
Karolina zaczęła ściągać maile.
– A to co? – zapytała – Kolejna ankieta? Czy praca w naszej firmie spełnia twoje oczekiwania…
Danka z jękiem oderwała ręce od brzucha i złapała się za głowę.
– Nie! Nie dzisiaj. Nie w ten upał. Boże, Boże człowiek taki głodny, a tu mu jeszcze piętrzą wyzwania…
– Dzieńdoberek – zaszczebiotała radośnie Aśka – Witam w ten przepiękny rzeźki poranek!
Danka odwróciła się do niej, ciągle trzymając się za głowę. Beata, podparta obiema rękami, odsunęła jedną od twarzy i spojrzała ze zgrozą. Olką zatelepało, jakby przeszło koło niej stado wampirów energetycznych.
– Brałaś coś? – zapytała nieufnie
Aśka rozejrzała się dookoła, po czym nachyliła się nad naszą wstrząśniętą do głębi grupką i szepnęła konspiracyjnie:
– Zjadłam wczoraj gar makaronu.
Olka odskoczyła jak oparzona.
– Jak to? – zawołała przerażonym głosem – A Cambridge?
– Czy twoim zdaniem oferta naszej firmy odpowiada potrzebom rynku? – przeczytała Karolina stopniowo zamierającym głosem, po czym nagle się ożywiła – Jak to zjadłaś gar makaronu? I mówisz to ot tak sobie, podczas gdy połowa firmy cichutko w kąciku umiera sobie z głodu?
Aśka zakręciła się wokół własnej osi i strzeliła wysokiego hołupca w lewo.
– Do diabła z dietami – powiedziała anarchistycznie – Spójrzcie za okno: słońce świeci, jest lato, jest pięknie. Trzeba żyć pełnią życia. Czerpać garściami. Jeść makaron…
Spojrzałyśmy na siebie i kiwnęłyśmy głowami.
– Brała coś – stwierdziłyśmy zgodnym chórem
Aśka oddaliła się tanecznym krokiem. Spojrzałam za nią z odrazą. Do diabła z dietami – też coś! Jeszcze mi tego brakuje, żeby te wywrotowe pomysły trafiły do serc i umysłów, co ja wtedy będę jadła? I z kim…?