Znajomi pytają mnie, skąd pomysł, by nazywać własne dziecko Gremlinem i czy to czasem nie obraźliwe. No cóż, ksywka jest przede wszystkim prawdziwa, co nie znaczy, że prawda wyrąbana prosto z mostu nigdy nie obraża. Wie o tym, każdy, kto kiedykolwiek poprosił o szczerą recenzję swojej figury w białych rurkach typu biodrówki. Ale tak uczciwie mówiąc – przypomnijmy sobie fabułę filmu Columbusa, czyż nie jest ona metaforą rodzicielstwa? Zaczyna się po prostu sielankowo – w domu pojawia się śliczne małe stworzonko, takie pachnące i słodkie, wprost do schrupania. Ciągle chce się je przytulać, głaskać, całować, no i te malutkie paluszki! Nie zrażamy się nawet tym, że wraz ze słodkim stworzonkiem…
-
-
Niejaki Stroncyłow
Jak nie omieszkałam się pochwalić, pod koniec czerwca miałam okazję obcowania z kulturą wysoką. Teatrem znaczy. Od tamtej pory złożona publicznie obietnica recenzji sztuki wisi nade mną jak miecz Damoklesa i wywołuje silne poczucie nieodrobionych lekcji. I w sumie pora nie jest wcale dogodna, bo wakacje, więc kto myśli o lekcjach, zwłaszcza nieodrobionych? Ale “niejaki Stroncyłow” ciągle za mną łazi i domaga się uwagi. Chociaż zupełnie nie od tej strony, którą zakładałam. W sztuce Wiktora Szenderowicza “Ludzie i anioły” fabułę rozgrywają dwie postacie: Paszkin Iwan, z zawodu człowiek oraz niejaki Stroncyłow, który swoją przyszłość zawodową związał z niepewnym stanowiskiem anioła do spraw eksterminacji. Co tu kryć, robotę ma parszywą. Chodzi…