Z „Gwiezdnymi wojnami” sprawa jest bardziej skomplikowana niż z „Wiedźminem”. Łączy nas bowiem znacznie dłuższa relacja. Byłam jakoś na początku podstawówki, kiedy Mama zabrała mnie do, nieistniejącego już, kina Tęcza na „Imperium kontratakuje”. To był mój pierwszy kontakt z scince-fiction. Z tym jest tak, jak Richard Gere tłumaczył Julii Roberts w „Pretty Woman”, o co chodzi z operą: albo pokochasz od pierwszego wejrzenia, albo znienawidzisz. Czyli inaczej niż z gorzką czekoladą i ostrygami, że podobno się do nich dorasta. Mi się dotąd nie udało, ale również z innych przesłanek zdążyłam wyciągnąć wniosek, że po prostu jestem niedorozwojem. Na przykład wyrżnęły mi się tylko dwa zęby mądrości, zamiast czterech, no to…
-
-
Geralt i Skylwalkerowie PART I (możliwe spojlery)
To miały być dwie ekscytujące premiery grudnia, na które czekałam od miesięcy. Z Geraltem z Rivii połączyła mnie dwie dekady temu taka relacja, jak jest napisane w Biblii, że „opuścisz ojca swego i matkę swoją”. Ja akurat porzuciłam męża i jedynego syna. Pięcioksiąg Andrzeja Sapkowskiego kupiłam w Jastarni na jakimś straganie z tanią książką. No i wsiąkłam, do tego stopnia, że udawałam przed rodziną, że się źle czuję i wysyłałam męża z dzieckiem na plażę albo na spacer, żeby mieć czas na czytanie. Matka roku, co nie? Potem był fakap z polską ekranizacją, przed którą wszyscy sikali po nogach z przejęcia, że taki piękny smok wyszedł, no po prostu amerykański.…