To miały być dwie ekscytujące premiery grudnia, na które czekałam od miesięcy. Z Geraltem z Rivii połączyła mnie dwie dekady temu taka relacja, jak jest napisane w Biblii, że „opuścisz ojca swego i matkę swoją”. Ja akurat porzuciłam męża i jedynego syna. Pięcioksiąg Andrzeja Sapkowskiego kupiłam w Jastarni na jakimś straganie z tanią książką. No i wsiąkłam, do tego stopnia, że udawałam przed rodziną, że się źle czuję i wysyłałam męża z dzieckiem na plażę albo na spacer, żeby mieć czas na czytanie. Matka roku, co nie? Potem był fakap z polską ekranizacją, przed którą wszyscy sikali po nogach z przejęcia, że taki piękny smok wyszedł, no po prostu amerykański.…
-
-
Nessun dorma
Ależ nam się posypało filmowymi biografiami! „Bohemian Raphsody”, „Rocketman”, oscarowa „Green book” też jest w zasadzie biografią, a teraz „Pavarotti”. Akurat nie uważam tego za dobry sygnał, bo sugestia, że kultura zatoczyła koło i zrobiło się już tak źle, że pozostało nam już tylko wspominanie dawnych czasów (“Yesterday”, “W deszczowy dzień w Nowym Jorku”), nasuwa się zbyt natrętnie. Jeśli chodzi o operę to kłopoty są dwa. Pierwszy jest taki, że jeśli się nie jest śp. Bogusławem Kaczyńskim to orientację w temacie można jedynie udawać. To akurat nie jest trudne, bo w tym celu nie trzeba znać się na operze, wystarczy rozróżniać języki. Jeśli chcemy zabłysnąć w towarzystwie i akurat leci…