O najnowszym filmie Wojciecha Smarzowskiego napisano już wiele: że genialny, że najsłabszy z dotychczasowych, że ryje beret, że jest antypolski, że jest głęboki i potrzeby, że zupełnie niepotrzebnie wpędza naród w kompleksy, że jest obiektywny, a także jednostronny. Osobiście po jego obejrzeniu mam następującą refleksję: za dużo grzybów w barszcz. Nie wiem, jak Państwo, ale ja akurat lubię, jak przekaz wybrzmiewa. Nie mam na myśli natrętnej łopatologii, jak główny bohater na tle stosu martwych ciał i spalonej napalmem wioski tłumaczy, że wojna to jednak nic miłego, no ale dajmy temu przekazowi czas, okazję i środki. Pod tym względem do Smarzowskiego nie miałam zastrzeżeń: jak kręcił o zagładzie Mazurów, to było…
-
-
Inaczej, ale tak samo
Nikt, może oprócz lekarzy i epidemiologów, nie przypuszczał, że tak się stanie. Przypomnijcie sobie: jeszcze pod koniec lutego, jeszcze na początku marca, jeszcze na kilka dni przed wprowadzeniem stanu zagrożenia epidemicznego myśleliśmy, a nawet rozmawialiśmy o tym, że jakoś to będzie. Zresztą akurat my, Polacy, przeważnie tak myślimy. I jeśli Państwo pozwolą, ja tak, przynajmniej w trakcie tego dzisiejszego wpisu, pomyślę. To, co się dzieje, wydaje się tak nierealne, jak zdjęcia samolotów wbijających się w wieże World Trade Center, jak pierwsze doniesienia o katastrofie TU-154, po prostu ludzki umysł broni się przed uznaniem za fakt czegoś, czego nie jest w stanie ogarnąć, co jest tak bardzo inne od tego, do…