Inne

PCIMCIA odcinek 7

Przejrzałam maile, pomijając oczywiście, ten zawierający ankietę oraz wiadomości od Danki, które nieodmiennie zaczynały się od wezwania „koleżanki i koledzy”, po którym następowały informacje o kolejnych utrudnieniach i ograniczeniach, które wprowadzili nasi zagraniczni partnerzy, owładnięci przekonaniem, że zawodowo zajmujemy się głównie wykradaniem zdjęć i wyklejaniem sobie nimi mieszkań, o ile akurat nie handlujemy nimi na lewo na bazarze pod Halą Mirowską. Był też oczywiście mail od Jezusa. Jezus, pracujący w jednej z naszych zagranicznych agencji, nie ustawał w podtrzymywaniu kontaktu z nami, co w porywach zakrawało wręcz na jakąś manię i skutkowało pięcioma mailami dziennie, z których wszystkie informowały, że właśnie wrzucił na serwer nowe zdjęcie.

Znalazłam zamówienie w pełni odpowiadające mojemu stanowi ducha i ochoczo zabrałam się za realizację. Rzecz dotyczyła najróżniejszych sposobów pozbawiania ludzi życia: przez powieszenie, łamanie na kole, rozrywanie końmi, dekapitację, krzesło elektryczne i tak dalej. W zasadzie pomysłowość ludzka w dziedzinie robienia innym krzywdy wydawała się nieograniczona, więc snułam rozmyślania filozoficzne na ten temat przed ryciną przedstawiającą jakiegoś biedaka usieczonego strzałami.

– Co masz? – zainteresowała się Aśka, zaglądając mi przez ramię – Szukasz jakiegoś efektownego sposobu dla siebie?
– No, tak się przymierzam… – powiedziałam w zadumie
– Strzały sobie daruj – poradziła Aśka – Nieżyciowe. Musiałabyś zaangażować sekcję strzelniczą jakiegoś klubu sportowego.
– Zajmij się robotą – powiedziałam życzliwie
– Próbuję. Ale akurat mam znaleźć ślicznego raka macicy, a wszystkie, które znalazłam, jakieś niezbyt urodziwe mi się wydają…

Niektórzy z naszych klientów bezwzględnie wymagali, żeby każdy temat był zilustrowany ślicznie. Śliczne hemoroidy, śliczny wirus opryszczki, śliczna wypadająca macica, śliczne trzęsienie ziemi w Turcji. Problem w tym, że niekiedy rozmijały się nasze gusta i trudno było tak na poczekaniu zdecydować, czy konkretne zdjęcie zwłok wyrzuconych na brzeg przez tsunami jest wystarczająco śliczne, czy jeszcze mu trochę brakuje. Jeśli ktoś pragnąłby szybko nabawić się znieczulicy, powinien koniecznie zdecydować się na taką pracę. Czasem zastanawiałam się, jak to możliwe, że tyle jest chorób na świecie, a przynajmniej w agencjach fotograficznych, a ja się ustrzegłam przed większością z nich. Nie twierdzę, że przed wszystkimi, mogłam wszak dysponować jakąś ilością utajonych, ale na pewno nie dotyczyła mnie śliczna wypadająca macica – to bym chyba zauważyła.

Kuzynka Bożenka zadzwoniła w chwili, kiedy z upodobaniem kontemplowałam fotografię  celi śmierci z łóżkiem, służącym do podawania trucizny. W sumie taki sposób nie jest najgorszy. Wprawdzie większość ludzi deklaruje, że chciałaby umrzeć we własnym łóżku, no ale z braku laku to może i takie państwowe obleci.
– Cześć – powiedziała dziarsko, zupełnie jakby właśnie pożarła gar makaronu – co robisz?
– Pracuję. A ty?
– No, ja też jestem w pracy…
Kuzynka Bożenka do niedawna tyrała po dziesięć godzin na dobę w firmie ubezpieczeniowej, dzwoniąc z pogróżkami do nieterminowych klientów, a po zmianie firmy przestała pracować i zaczęła bywać w pracy. Zajmowała stanowisko osobistej asystentki prezesa, który zupełnie nie potrzebował asystentki  i najwyraźniej był bardzo nieszczęśliwy, że Bożenka oczekuje od niego jakichś poleceń służbowych.
– A co robisz? – pytała dalej, więc zorientowałam się, że musi jej się wyjątkowo nudzić i obdzwoniła już wszystkich znajomych. Nie znajdowałam zbyt wysoko się na jej liście konwersacyjnej, szczególnie od czasu, kiedy rozstałam się z Januszem. Bożenka, sama owładnięta myślą o znalezieniu sobie „kogoś”, darzyła jako takim poważaniem jedynie mężatki, chociaż w tle zawsze czaiło się podejrzenie, że te co bardziej szczęśliwe, nie zasłużyły na swój los.

– Oglądam celę śmierci – powiedziałam
– Ty to masz ciekawą pracę – westchnęła z zazdrością kuzynka – Mogę wpaść wieczorem?
– Nie
– Dlaczego? Masz jakieś plany? Janusz przychodzi?

No tak, jako osoba samotna, nie miałam prawa mieć jakiś planów na wieczór. Z wyjątkiem przywdziania szaty pokutnej i desperackich prób nakłonienia małżonka do powrotu.
– Muszę okleić szafy folią malarską – wyjaśniłam krótko
– O, to ja ci pomogę – obiecała Bożenka i odłożyła słuchawkę.
Doznałam paskudnego uczucia, że nie panuję nad swoim życiem. Wszystko decydowało się poza mną, a ja byłam jak imitacja piłki, popularnie zwana zośką, przekopywana przez boisko. Ze wzruszeniem popatrzyłam raz jeszcze na łóżko do podawania trucizny.

Rozdział 5

Kuzynka Bożenka lubiła deklarować swój feminizm jako należący do bardziej wojowniczych odłamów. Istotną przeszkodą w bezkrytycznym przyjęciu tej wersji było jej materialistyczne drugie dno. Oczywiście, jest całkiem spora grupa kobiet, u których jedno drugiemu zupełnie nie przeszkadza. Weźmy typ self-made-woman z własnoręcznie rozkręconym dobrze prosperującym biznesem. Nikt jej złego słowa nie powie, kiedy w trzydziestej piątej wiośnie życia zapragnie zamknąć się w areszcie domowym w otoczeniu ósemki rumianych dzieciaków oraz męża oczekującego codziennie rzymskiej pieczeni i kompotu z truskawek, półprodukty wykluczone.

Można też być wojowniczą feministką bogatą z domu i jeśli pokażecie mi męskożerną pannę o nazwisku tak długim i wieloczłonowym, że człowiek czuje się wyczerpany po zapamiętaniu pierwszej sylaby, nie mrugnę nawet okiem. Bożenka jednakże nie należała do żadnej z tych grup, a jej feminizm kończył się na snuciu marzeń o bogatym facecie, przy którym mogłaby sobie uwić spokojne gniazdko, porzucając żmudny trud pracy zarobkowej. Oczywiście również wtedy nie przestałaby być feministką. Indoktrynowałaby mianowicie znajome gospodynie domowe na cotygodniowych spotkaniach brydżowych. Łatwo zgadnąć, że po rozstaniu z Januszem, właśnie od mojej kuzynki zebrałam najgorsze recenzje. I niestety ten temat stał się jej ulubionym.

– Tobie się we łbie poprzewracało – powiedziała, włażąc mi na fotel po przodkach z gołymi, najprawdopodobniej nie pierwszej czystości, nogami – Za dobrze z nim miałaś i ci kompletnie odbiło.
Akurat nie zamierzałam sobie psuć nastroju reagowaniem na tego typu insynuacje. Refleksja, że od kiedy mieszkam sama, ciągle mam w mieszkaniu porządek, pomijając permanentny stan remontowy, nastawiała mnie do świata i ludzi przyjaźnie, a wręcz euforycznie. Na tym szampańskim nastroju ponurym cieniem kładła się konieczność oklejenia szaf folią malarską, w czym miała mi pomóc Bożenka, ale akurat zajęła się recenzowaniem mojej beznadziejnej osobowości.

– Jak będziesz o te pięć lat starsza to może zrozumiesz, że nawet oportunizm ma swoje granice – powiedziałam pogodnie.
Kuzynka prychnęła pogardliwie. O ile dobrze zinterpretowałam ten dźwięk, oznaczał on „co ty możesz wiedzieć o troskach i problemach klasy robotniczej”. Bożenka lubiła mieć pretensje do świata o to, że mój rocznik załapał się jeszcze na rozpasany boom gospodarczy, a jej już nie. Myślę, że miała o to żal również do mnie. Do Janusza, który także się załapał, prawdopodobnie nie. Mężczyznom w ogóle się więcej wybacza.

– Może są osoby, które nie mają nic przeciwko temu, że są traktowane jak niedorozwinięte dzieci i krytykowane na każdym kroku – powiedziałam, bo zupełnie nie miałam ochoty przepraszać za to, że transformacja ustrojowa nie zdarzyła się  w bardziej dogodnym dla Bożenki terminie– Mi akurat przeszkadzało. Teraz w końcu odżyłam. Mam na wszystko czas. Pies może spać ze mną w łóżku. Mogę ciągle jeść leniwe. Nikt nie pyta, ile kosztowała moja bluzka, ani nie ględzi, że mam za duży nos…- pominęłam fakt, że leniwych nie jadłam od miesięcy. Ale mogłabym, gdybym tylko chciała!
– Nie zabiera cię na wakacje na Dominikanie – wypomniała rzewnie kuzynka – Nie daje ci kasy na ciuchy…

Jestem zdania, że każdemu człowiekowi powinien przypadać roczny limit wyzwisk, które może skierować do członków rodziny, bez żadnych niemiłych konsekwencji. Tak dla odświeżenia atmosfery. Naprawdę czasem zdarzają się sytuacje, w których określenia typu „parszywa skunksica” same cisną się na usta i po co się stresować upychaniem ich z powrotem w trzewiach, skąd wypełzły były. Czy życie nie jest i bez tego wystarczająco ciężkie?

– To, co określasz jako zabieranie mnie, oznaczało, że finansowaliśmy wakacje ze wspólnych pieniędzy, ale tylko jedno z nas przypisało sobie całą zasługę ponieważ chciało być, pożal się Boże, macho – wyjaśniłam przez zaciśnięte zęby.
– Ale samochód ci kupił – nie odpuszczała Bożenka – I taki piękny komplet walizek!

Nawet gdybym miała ten limit na wyzwiska, prawdopodobnie wyczerpałabym go w tej jednej rozmowie, zwłaszcza, że niedawne przeżycia na lotnisku pozostawiły traumę w zakresie walizek.  Bardzo chciałam, żeby Bożenka wykonała czynność oznaczającą oddalenie się w dowolnym kierunku, określaną czasownikiem, powszechnie uważanym za wulgarny.
– Taaa, szczególnie te walizki były wyjątkowo moje – warknęłam – i tylko ja się w nie pakowałam. Janusz woził swoje rzeczy w worku na śmieci. Czy ty naprawdę nie jesteś w stanie zrozumieć, jak funkcjonuje małżeństwo ze wspólnotą majątkową?
Po minie kuzynki zorientowałam się, że nie jest w stanie. Najwyraźniej naprawdę była przekonana, że mężczyzna to jest pies aportujący kość albo zdechłego gołębia, o spleśniałej parówce nie wspomnę.
– Co ja bym dała za to, żeby mi się trafił taki facet, jak Janusz – westchnęła ciężko
– Tak, ja wiem, że Janusz to twój idol – wycedziłam złym głosem – Teraz jest wolny, możesz go sobie brać.
Bożenka westchnęła jeszcze ciężej.
– Właściwie to się nie martw – powiedziała ponuro –  Może jeszcze sobie kogoś znajdziesz…

Jasne, już się rozpędziłam…

cdn

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *