Z wyjątkiem czynnych pedagogów, mało kto na co dzień zastanawia się nad etymologią nazw przypadków. Mnie akurat los zmusił. Jak co roku z okazji matury żurnaliści włosy rwą z głowy nad kondycją pogrążonej w testomanii edukacji. Na szczęście w tym roku mamy już odpowiedź na pytanie, po co warto studiować:
„Absolwenci z dyplomem trafiają do firm typu call – center, fabrycznych montowni, zostają recepcjonistami i kasjerami, bo są od tych po zawodówkach lepsi w wypełnianiu procedur – diagnozuje Polityka – Po naszym systemie szkolnym – wręcz idealni.”
Mając codzienny kontakt z nastolatkiem, przemielonym przez 3 kolejne etapy nauczania, ciężko się z tym nie zgodzić. Wystarczy zadać proste pytanie, dajmy na to o koleżankę imieniem Ania. Nastolatek rzadko bywa w stanie udzielić intuicyjnej odpowiedzi na pytanie: a która to jest Ania? Prawdopodobnie dlatego, że jest to tzw. pytanie otwarte. Jeśli rzeczywiście chcemy poznać odpowiedź, musimy albo dać do wyboru warianty, najlepiej cztery, bo tyle zwykle bywa na testach, albo sformułować pytanie ukierunkowane (czy Ania to jest ta dziewczyna z czarnymi włosami, która siedzi na polskim w trzeciej ławce od okna, a jej mama nosi cziłałę w torebce?). Wtedy zwykle otrzymujemy wyczerpującą odpowiedź „tak. To znaczy nie.” Lub odwrotnie.
Wynika to, moim zdaniem, stąd, że nauka języka polskiego koncentruje się na czytaniu ze zrozumieniem, zaś rozumienie ze słuchu dotyczy tylko nauki języka obcego. Pozostaje wyartykułować pytanie na piśmie. A jeśli nadal upieramy się przy werbalnym dialogu to najlepiej nie po polsku. Niedawno otrzymałam od mojego syna komunikat w języku ojczystym : umówił się z Maćkiem, czyli Michałem o siódmej czyli 17-tej na Młocinach czyli Mokotowie. Rzecz jasna doceniłam, że pierwsze litery się zgadzają, ale trochę nabrałam wątpliwości, czy na karierę w call center wystarczy.
Swoje dokładają rodzice. Mejlowa wojna o kanapki i prezenty dla nauczycieli zbiegła się w czasie z zajęciem Krymu przez Rosję. I też początkowo nikt nie wiedział, o co chodzi, a zamieszanie potęgował fakt, że, jak się okazało, żadna matka nie nosi nazwiska swojego dziecka (ze mną włącznie), więc manewry wstępne polegały na ustaleniu, kto jest z kim spokrewniony. Nieśmiałe sugestie, że dzieciątka w wieku 19 lat z okładem są już na tyle samodzielne, by same zorganizować pożegnanie z nauczycielami skończyło się pełną rozgoryczenia refleksją „jeśli są tacy jak rodzice, to pewnie nic z tego nie będzie”.
No i rzeczywiście. Okazuje się, że jak się przez niemal dwie dekady hodowało bacho, pilnując, żeby zjadło, umyło zęby i w ogóle się, poszło i wróciło, a najważniejsze – nie zapomniało oddychać, to się go nie da nagle puścić samopas i jeszcze wymagać, by jakąś inicjatywę przejawiał.
No bo skąd miałby ją mieć, skoro wszystko decydowało się za niego?
Pierwsze schody zaczęły się przy organizacji balu maturalnego. Znaczy on taki maturalny jak świnia na księżycu, bo wyników nikt jeszcze znać nie będzie, co troszkę może popsuć zabawę, no ale tradycyjna nazwa została. Młodzież się zebrała, faktycznie, w sobie i załatwiła, nie wiem, czy sama czy przy wsparciu, lokal. Urok kooperacji z młodzieżą polega na tym, że na wszystko ma czas. Nawet się specjalnie nie zdziwiłam, gdy zostałam poinformowana wieczorem, że płatność musi nastąpić następnego dnia rano. Niech starzy kombinują, żeby było na czas, w końcu od tego są.
Daliśmy radę, więc w nagrodę dostaliśmy zadanie z gwiazdką. Młodzież się ocknęła, że te prezenty to jednak trzeba by ogarnąć. Czasu było wchuj, więc czemu by się za to nie zabrać w ostatniej chwili. Kasa musi być dzisiaj. Przelewem. Nieważne, że transfer swoje trwa. Musi być i już. Powiedziałam, że nie będzie. Mogę dać gotówkę. Mogę dać nawet multiple choice: niech się Gremlin umówi z koleżanką przy wpłatomacie, albo niech ktoś założy za niego na chwilę, no ale niestety już wiadomo, że poprawna jest odpowiedź A czyli nierealny terminowo przelew, więc po co myśleć twórczo, skoro życie jest zupełnie takie samo jak test maturalny i trzeba działać według klucza. Na facebooku już pojawiła się informacja, że Gremlin nie zapłaci, gdyż ma wredną matkę.
Wielkim nakładem sił, emocji i kosztów, we współpracy z systemem edukacyjnym, udało nam się wychować stado bierników, którzy do perfekcji opanowali sztukę biernego brania. Na tym się nie skończy. W przedszkolu, do którego chodzi pięciolatka mojej koleżanki, rodzice postanowili właśnie zdjąć dzieciom z barków trud wystawiania przedstawienia na zakończenie roku. Sami będą występować.
3 komentarze
m e
Boże, więc wszystko, czego się skrycie obawiam, najpewniej się spełni! Co robić? Czekać 14 lat, bo a nuż jednak nie? Od razu wepchnąć sobie odchowanego pięciolatka z powrotem do brzucha? Może się uda…
Ewok
A do okna życia nie wlezie?
m e
No way! No chyba, że przodem rzuciłabym kompa…