I znów zbliżają się wakacje, a wraz z nimi odwieczny dylemat – dlaczego ze starannie wyliczonego BMI niezbicie wynika, że jestem za niska? Co gorsza, wyciągnięcie z pawlacza pudła z ubraniami wakacyjnymi oraz wstępne przymiarki, budzą podejrzenie, że być może nie o wzrost tu chodzi. Postanowiłam więc po raz kolejny wziąć się za siebie i przejść na dietę. Od dzisiaj, bo nie ma co odkładać, lato za pasem.
Dzień zaczął się nawet nieźle. Zgodnie z zasadami „diety turbo” zapodałam sobie na śniadanie omlet z pomidorami i koperkiem, a dwie i pół godziny później – truskawki w zalecanej ilości.
Kłopot w tym, że dieta turbo opiera się na 6 małych posiłkach dziennie i już nie miałam czasu zmieścić pozostałe cztery. W połowie dnia uznałam więc, że do wieczora jestem na diecie Mosleya, czyli 5 dni jedzenia, 2 dni pół-postu i postanowiłam zaliczyć sobie dzisiaj jako dzień postny. Niestety po południu zapomniałam, że jestem na diecie i wyżłopałam mrożoną wajt czokolat rapspery. Teraz się zastanawiam, do jakiej diety ją dopasować. Ponieważ porcja była średnia, to wychodzi, że do ŻM (żreć mniej).
Na szczęście diet występuje obecnie taka obfitość, że do dowolnego jadłospisu zawsze jakaś pasuje.
Przeanalizujmy: załóżmy, że na śniadanie konsumujemy michę truskawek z jogurtem. Czyli Montignac, bo owoce rano, no i jest też białko. Na obiad fundujemy sobie McRoyal menu. Jesteśmy więc na diecie 1000 kalorii. Biorąc pod uwagę, że taki zestaw to ok. 800 kcal, to nawet nie dojadamy.
Na podwieczorek napoleonka, eklerka i pączek z różą. Ważne, żeby z każdego ciastka coś zostawić. Dzięki temu prostemu zabiegowi jesteśmy na diecie ŻM. Na kolację fura krewetek (Dukan), duszony szpinak (kopenhaska), a do tego wino (znów Montignac). Wieczór kończymy piwem. Piwo to, jak wiadomo, pół schabowego, więc dieta ŻP (żreć połowę).
W ten sposób nikt nam nie zarzuci, ani także my same sobie, że nie przestrzegamy diety. Mało, przestrzegamy kilku diet. To musi przynieść rezultat.