Rozdział 3
Dzień zapowiadał się kiepsko. Z powodu upału spało mi się okropnie, przez całą noc uciekałam przed terrorystami, w dodatku w pełnym rynsztunku bojowym amerykańskich komandosów, a obudziłam się z okropnie niemiłym uczuciem, że już nigdy się w nikim nie zakocham.
Najwyraźniej zaczynała mi się frustracja kobiety samotnej. Tylko patrzeć, przejdzie w depresję, potem myśli samobójcze, łysienie plackowate i łuszczyca. W międzyczasie oczywiście różne nałogi, alkoholizm obowiązkowo, ale też nie ma powodu tak się ograniczać, w końcu można też się uzależnić od antydepresantów albo od obgryzania paznokci. Nigdy wcześniej nie byłam kobieta samotną, ale bardzo dużo czytałam o tym stanie w różnych opiniotwórczych magazynach z „Tylko kobiety z kochającą rodziną i udaną karierą zawodową są pełnowartościowymi ludźmi” na czele.
Po wstaniu z łóżka było tylko gorzej. Okazało się, że kot z jakichś tajemniczych przyczyn postanowił znów spędzić noc w mojej szafie. Znalazłam ubrania zwalone z wieszaków i bardzo porządnie ugniecione w gawrę, aż zaczęłam się zastanawiać, czy czasem w nocy nie napłynęło do nas zimne arktyczne powietrze, co musiało umknąć mojej uwadze. Chytry plan, oparty na podwyższeniu własnej samooceny metodą wystrojenia się w przesadnie drogą sukieneczkę Isabel Marant, niestety legł w gruzach, ponieważ sukieneczka stanowiła fundament pracowicie wymoszczonego legowiska.
– To się musi skończyć – powiedziałam surowo do kota, który patrzył na mnie z miną niewiniątka. Psica podbiegła natychmiast, merdając ogonem, pełna zapewnień „to nie ja, prawda, że to nie ja nabroiłam? Ja jestem grzeczna”. Zaczęłam wybierać z szafy relatywnie najmniej okłaczone ubrania. Z tego wszystkiego zapomniałam zabrać jajka i musiałam po nie wracać z parkingu, co łączyło się z mozolnym wytłumaczeniem psu, że nie wróciłam jeszcze z pracy tylko nadprogramowo, więc nie ma mowy o dodatkowym spacerze.
Komórka zadzwoniła ledwo zdążyłam usiąść przy biurku. Zignorowałam ją z pełną premedytacją. Danka podjechała do mnie krzesłem i spojrzała z urazą.
– Spóźniłaś się – powiedziała surowo – czekam na ciebie o suchym pysku, a dzisiaj na śniadanie ma być tost. O którym marzę już od wczorajszego popołudnia. Chcesz, żeby mi kiszki poskręcało?
– Czekaj – powiedziałam, napiłam się wody z butelki, wykonałam kilka głębokich wdechów i zdecydowałam się na wyznanie – Całą noc ktoś mnie gonił. Nigdy już się w nikim nie zakocham. Jestem samotną porzuconą kobietą. Kot wyspał się na mojej sukience.
Danka spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem, po czym powiedziała:
– Okrzyk „maaaaamoooo, ja się booooję” rozległ się w nocy siedmiokrotnie, a mój mąż, jak się okazuje, cierpi na zaawansowaną głuchotę. Kiedy w końcu zrezygnowana wzięłam Janka do łóżka, natychmiast obsikał mi prześcieradło. Małżonek wyniósł się bez słowa do drugiego pokoju, a ja zmieniałam pościel o czwartej rano
– Dobra, wygrałaś – powiedziałam pośpiesznie, bo zorientowałam się, że dopiero nabiera rozpędu.
– Więc nie mów mi teraz, że mam jeszcze dłużej czekać na cholernego suchara, który jest jedyną rzeczą, która mnie trzyma przy życiu – uzupełniła, stopniowo podnosząc głos.
Wprawdzie ostatnie wydarzenia sprawiły, że przestałam myśleć o jedzeniu, co w moim przypadku jest objawem wręcz chorobowym, uznałam jednak, że nie posiadam hartu ducha wystarczającego by sprzeciwić się Matce Polce w stanie furii. Porzuciłam wszystkie plany, jakie zdążyły zalęgnąć się w mojej głowie i potulnie poszłam do kuchni.
Danka rzuciła się na przydziałowe suchary tak, jakby całe życie spędziła na ogarniętych głodem obszarach Sudanu. Wstawiłam wodę na kawę.
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć – zaczęłam ostrożnie – Mam tylko trzy jajka.
Henio, który wszedł do kuchni dokładnie w chwili, kiedy wypowiadałam te słowa, znieruchomiał na chwilę i przysięgłabym, że zastrzygł uszami. Pomyślałam, że dam mu szansę nie wypowiedzieć którejś z jego sztandarowych idiotycznych uwag o jajkach w aspekcie pozaspożywczym.
– To więcej niż ja – powiedział i rozchichotał się wniebogłosy
No i nie skorzystał z szansy. Naprawdę trudno pokładać ufność w ludziach.
Danka nie przyjęła tego dobrze
– Jak to trzy? – zapytała z rozpaczą w głosie
– No bo cztery wybuchły. A potem następne cztery wybuchły. I już więcej nie miałam…
– Jak to TRZY???
– Nie martw się – powiedziałam mężnie – ja mogę zjeść jedno. Dostaniesz swój przydział
Danka westchnęła rozdzierająco.
– Jestem zdeterminowana, ale nie aż tak – stwierdziła i wiem, że wiele ją to kosztowało – nie zostawię bliźniego w potrzebie. Bliźniej znaczy się…
– Kompletnie was pogięło – zawyrokował Henio i zaczął rozkładać na stole swoje śniadanie.
– Oj weeeeś, człowieku – warknęła Danka – nie rozkładaj się z tym bufetem, niektórzy głodują!
– A niby dlaczego to ma być mój problem, że wy macie pokręcone w głowach? – powiedział niechętnie Henio
Zrobiłam dwie kawy i podałam Dance kubek
– Chodźmy stąd – powiedziałam – Tutaj nas obrażają.
– Kiedy jedziesz na to lotnisko? – zapytała Danka
Aż się wzdrygnęłam.
– Dzisiaj. Chciałabym mieć to za sobą. Nie lubię robić z siebie głupka.
Henio spojrzał na mnie i przygotował się do wypowiedzenia kolejnej błyskotliwej sentencji ze swojego przebogatego repertuaru, więc wolałam opuścić kuchnię zanim to nastąpi.
Usiadłam przy komputerze i z mściwą satysfakcją odnalazłam stronę sklepu internetowego specjalizującego się w zabezpieczeniach mebli przed dziećmi. Już ja pokażę temu kotu!
Za moimi plecami Karolina padła na swoje krzesło, ciężko dysząc.
– O rany – wysapała – strasznie ciężki ten kredyt.
– Niosłaś go tu z Żoliborza? – zapytała grzecznie Danka
– Jeszcze go nie dostałam. – powiedziała Karolina i zaczęła z hukiem odsuwać szuflady w biurku – Na razie tylko biegam.
Karolina od jakiegoś czasu starała się o gigantyczny kredyt na jakąś nieprawdopodobną ilość lat, żeby móc sobie kupić większe mieszkanie i zainstalować się w nim z kotką imieniem Baśka, żółwiem oraz narzeczonym. Ponieważ zdolność kredytowa Karoliny nie wystarczała na całość wnioskowanej sumy, bank zażyczył sobie gwarancji, że pożyje na tyle długo, żeby zdążyła spłacić kredyt. Fakt, że w jej rodzinie nikt nie zmarł przed osiągnięciem wieku stu lat był przesłanką cenną, ale niewystarczającą. Musieli przebadać samą Karolinę, czy się aby nie wyrodziła, nie została podmieniona w szpitalu.
– To kiedy poznasz wyniki? – zapytałam
– W ogóle nie poznam – wyjaśniła Karolina – Klinika prześle je bezpośrednio do banku.
– To trochę stresujące, nie uważasz? – zapytała Danka – Jeśli nie dadzą ci kredytu do znaczy, że umrzesz wcześniej niż za dwadzieścia lat.
– Trzydzieści – poprawiła Karolina – Ale jestem pełna nadziei. Bardzo dobrze mi dzisiaj poszło, biegałam po bieżni jak doświadczony maratończyk.
– Trzeba było wystawić żółwia – poradziłam – zdrowo się odżywia, nie ma żadnych nałogów, dużo śpi.
– Pożyje jeszcze ze sto lat – uzupełniła Danka
– Zasadniczo macie rację – przyznała Karolina – Zdążyłby spłacić kredyt i kilka następnych zaciągnąć. Tylko trochę się martwię, jakby sobie poradził na tej bieżni…Gdzie ja mam wniosek? – znów zaczęła odsuwać szuflady.
Wybrałam sobie z internetu zabezpieczenie szafy i od razu zamówiłam. Dostanie to moje zwierzę kociej mordy jak nic! Miłe poczucie stopniowego odzyskiwania panowania nad swoim życiem zburzyła mi konstatacja, że powinnam już się zbierać na to parszywe lotnisko. No dobrze, jeszcze tylko to załatwię i znów będę miała święty spokój. Zabrałam się za pieczołowite rycie flamastrem personaliów pani Kowalczyk na kawale tektury.
Okolice lotniska nie wyglądały tak źle, jak donosiła lokalna prasa ani tak źle, jak wieszczyła Danka. Wyglądały mianowicie znacznie gorzej. Wokół budynku kłębiły się samochody, bez ładu i składu, nadużywając sygnałów dźwiękowych. Między nimi kłębiły się, równie chaotycznie, biało czerwone zasieki i ogrodzenia wszechobecnych wykopów, przez które próbowali się przedrzeć zdesperowani ludzie wlokący za sobą walizki. Razem z panem taksówkarzem staliśmy sobie w gigantycznym korku, bez żadnego światełka w tunelu.
– Radzę pani wysiąść tutaj i przejść ten kawałek piechotą, będzie szybciej – powiedział ponuro taksówkarz – Ja tutaj jestem kilka razy dziennie, nic się nie poprawia. Wręcz robi się coraz gorzej.
Miał rację. Wysiadłam razem z moja tabliczką z kulfoniastym napisem „Susan Kowalczyk” efektownym wślizgiem prosto w wykop. Łapiąc równowagę, przydzwoniłam sobie w ucho moją przepastną torbą. W budynku lotniska było jak w saunie. Ustawiłam się przy bramce dla wychodzących i rozpoczęłam czekanie na dostawę pasażerów ze Stanów. Tłumek oczekujących nie był zbyt imponujący. Przez głowę przemykały mi nostalgiczne obrazy z poprzedniego ustroju, kiedy to wieść o planowanym przybyciu rodziny z Kanady elektryzowała wszystkich podniecającą myślą: czy przywiozą szynkę? Pamiętam, jak, małą dziewczynką będąc, stałam w tłumie w hali przylotów i czekałam na permanentnie spóźnione samoloty, a pracownicy obsługi naziemnej musztrowali nas metodą wrzasków i przepychanek, przepełnieni radością z faktu, że to oni tu rządzą, a my nie mamy nic do powiedzenia. Jedna pani wylała mi kawę na kołnierz dopiero co wystanej przez mamę kurtki.
Kątem oka zobaczyłam, że za moimi plecami coś się dzieje. Na wszelki wypadek przycisnęłam torbę łokciem do żeber i obejrzałam się ostrożnie. Przy drzwiach wejściowych pojawiło się kilku funkcjonariuszy w czarnych kamizelkach i rozstawiło się po kątach. No dobrze, przynajmniej będzie bezpiecznie.
W bramce zaczęli się pojawiać ludzie z bagażami i przy wtórze okrzyków „Halinka! Halinka!” padać w objęcia czekających. Wypatrywałam młodo wyglądającej sześćdziesięciolatki, ściskając w ręku kartonową tabliczkę. Przywitani podróżni przechodzili do wyjścia wlokąc walizki po moich nogach, więc musiałam porzucić swój idealny punkt widokowy. Zza drzwi hali przylotów wyjrzała głowa jakiegoś faceta i schowała się z powrotem. Nie zwróciłabym na to uwagi gdyby nie paskudna myśl, że gdzieś już widziałam tę głowę. Nie mam pamięci do twarzy. Oczywiście rozpoznaję większość członków rodziny, a także wielu znajomych, ale najczęściej twarze zacierają się w mojej pamięci i natrętne myśli „skąd ja go znam” są moim chlebem codziennym. Jeśli od razu nie zestawię sobie fizjonomii z osobą to już przepadło – jestem skazana na bezproduktywne gdybanie przez naprawdę długi czas i bardzo tego nie lubię. Tym razem akurat nie mogłam się tym zająć, bo po dłuższej przerwie w wychodzeniu, znów pojawiły się nowe osoby i to od razu w większej liczbie. Mniej więcej w środku grupy wlokła walizkę moja Susan Kowalczyk! Uradowana machnęłam tabliczką, a pani odmachała ręcznie.
Odeszłyśmy trochę na bok.
– Strasznie się cieszę, że panią rozpoznałam – powiedziałam cała w uśmiechach.
Pani Kowalczyk rozpoczęła grzebanie w torebce.
– Czy pani się nie pogniewa jeśli poproszę o jakiś dowód tożsamości? – zapytała niepewnie – Bo wie pani, ja się zobowiązałam, to chciałabym, żeby wszystko było dopilnowane.
Zanurkowałam w swojej gigantycznej torbie i wygrzebałam prawo jazdy, wystawione na moje podwójne – własne i po mężu – nazwisko. Pani Kowalczyk rzuciła na nie okiem i wręczyła mi kopertę. Przeliczyłam zawartość raczej pobieżnie, zapytałam, czy może potrzebuje jakiegoś transportu, ale odpowiedziała, że nie, bo zaraz zjawi się kuzynka i faktycznie rozległ się skądś okrzyk „Zuza”. Więc się pożegnałam i ruszyłam do wyjścia. Ilość ludzi w hallu jakoś bardzo wzrosła, zajęci uściskami witający i witani, porzucali swoje bagaże gdzie bądź, zaplątałam się w ludzi i walizki i nagle wyrósł przede mną ten facet, który wcześniej wystawiał głowę. Znów zaczęłam się zastanawiać, skąd ja go znam i wpadłam na wózek bagażowy.
Padając na ziemię zdążyłam jeszcze się ucieszyć, że kot wyspał się na mojej Isabel Marant, co uniemożliwiło mi założenie sukienki i powycieranie nią gliny z wykopów, którą wszyscy krewni i znajomi królika przynieśli na butach na lotnisko. Torba zleciała mi z ramienia i podcięłam skąd-ja-go-znam faceta, który wykonał kilka akrobacji i padł na czworaka w pobliżu mojej torby. Właściciel wózka bagażowego podbiegł do mnie w panice i zaczął mnie zbierać z podłogi, za nim przyleciała jego rodzina, pytając, czy wszystko w porządku, nawet panowie funkcjonariusze porzucili swoje strategiczne pozycje i ruszyli w moim kierunku.
Stanęłam na nogi, pobieżnie się otrzepałam i sięgnęłam po torbę, którą podawał mi właściciel pechowego wózka. Zanurkowałam do środka i spośród próbek tapet do mieszkania mojej mamy wyłowiłam wzrokiem to, co najważniejsze – portfel, klucze i kopertę z dolarami, upchniętą tuż obok śrubokrętu. Spojrzałam jeszcze na podłogę, czy aby coś się po niej nie turla, ale nic się nie turlało. Rozejrzałam się, żeby sprawdzić, czy facet, którego podcięłam, podniósł się o własnych siłach, ale nie było go na miejscu, na którym padł. Nie było go, ponieważ właśnie wyprowadzali go funkcjonariusze.