Inne

PCIMCIA – odcinek 1

Żyjemy w dziwnych czasach. W czasach, w których zachowanie zdrowia i w miarę komfortu emocjonalnego staje się synonimem szczęścia. Wojciech Chmielarz zrozumiał to już wiosną, w czasie pierwszego lockdownu. Zaczął publikować powieść w odcinkach. Pomyślałam, że to w sumie nienajgorszy sposób zachowania równowagi wewnętrznej i postanowiłam zrobić to samo. A w sumie co mam do stracenia?

Powieść nosi tytuł “Pcimcia” i będę ją od dzisiaj w nieznanych mi na razie odstępach czasowych, publikować na moim blogu.

 

Rozdział 1

Zasadniczo zdaję sobie sprawę z bezsensu pisania książki. I bez mojego udziału na rynku jest nadprodukcja książek, a księgarnie i kioski zalewane są kolejnymi czytadłami, które trzeba przemycać jako gifty dodawane do tak szacownych magazynów opiniotwórczych jak „I ty możesz zasłużyć na medal gospodyni roku”, „Jak uprawiać seks tantryczny przy jednoczesnym gotowaniu brukselki” , jak również „Poślubiłaś najcudniejszego mężczyznę pod słońcem – jak go zmienić, żeby stał się rozmamłaną miągwą”. I nawet przy tak przebiegłej strategii marketingowej, potencjalny czytelnik nie zawaha się ani chwili, jeśli tylko pojawi się szansa, żeby zamienić książkę na film z Chuckiem Norrisem, walącym z półobrotu.

Może to rzeczywiście zbyt okrężna droga, żeby wyrazić to, co mam na myśli. Bo właściwie chodzi tylko o to, że nie mam pojęcia, dlaczego nagle znalazłam się przy komputerze, z nosem w gipsie i przemożną chęcią spisania historii kilku ostatnich tygodni. Przede wszystkim ilość czynności, które można wykonywać mając zagipsowany nos, jest ograniczona. Poza tym istnieje pewna szansa, że w trakcie pisania odkryję w końcu, dlaczego to wszystko musiało spotkać akurat mnie. Czyli osobę, która planuje z tygodniowym wyprzedzeniem oddanie pościeli do magla. Innych usprawiedliwień chwilowo nie potrafię znaleźć.

Niedokładnie pamiętam swoje poprzednie życie. Wiem tylko, że było uporządkowane i do bólu przewidywalne. Od kiedy wyprowadził się mój mąż, stałam się sama sobie żeglarzem i okrętem i wydawało mi się, że chyba nigdy nie nazachwycam się świętym anielskim spokojem i przepięknym uczuciem nicniemuszenia. Oczywiście, nadal miałam pewne obowiązki. Należało oporządzić domową florę i faunę, posprzątać od czasu do czasu i zrobić jakieś zakupy. Wyglądało na to, że w towarzystwie kota, psa i licznych roślin doniczkowych doczekam w spokoju późnej starości i taka perspektywa bardzo mi odpowiadała. Nie do końca rozumiem okoliczności wyprowadzki Janusza. Mówił coś o zadziorze, który tkwi gdzieś we mnie i uniemożliwia naszą dalszą koegzystencję. Ja z kolei uważałam, że głównym powodem jest jego nie dające się okiełznać przemądrzalstwo i wszystkowiedzostwo, jak również chrapanie, które po kilku latach dzielenia sypialni, spowodowało, że na stałe przyczepił się do mnie cytat z Mickiewicza „zbrodnia to niesłychana pani zabija pana” i w żaden sposób nie mogłam się go pozbyć. Nigdy nie miałam dobrego zdania o wieszczu, ale po latach dzielenia sypialni z chrapaczem, zaczęłam podejrzewać, że miewał przebłyski geniuszu.

Napomknę przy okazji, że jestem zdania, że słownik dwojga bliskich sobie ludzi może zawierać nazewnictwo niezrozumiałe dla postronnych osób i jeśli ktoś chce sobie nazwać uprawianie seksu, dajmy na to, sadzeniem tulipanów, to nic mi do tego, choć przyznam, że przez chwilę zastanowiłabym się, jak w takim razie nazywa sadzenie tulipanów. Niemniej jednak mówienie do żony per „zadziorze” wykracza poza granice mojej świętej tolerancji. W rezultacie tych wszystkich bolesnych okoliczności oraz rozbieżności lingwistycznych, Janusz wynajął mieszkanie dwa bloki dalej i ulokował w nim swoje stosy papierzysk i przyrządy do bardzo głośnego odtwarzania muzyki. W imię idei cywilizowanego rozstania, okazałam wsparcie, zaopatrując jego nowe lokum w dekoracyjnie poustawiane rośliny doniczkowe, uprzednio wymógłszy na mężu – prawie byłym – obietnicę, że nie zmusi ich do desperackich prób czerpania wilgoci z otoczenia. I tak oto w pokojowy sposób rozstaliśmy się w przyjaźni prawie trzy miesiące temu.

W końcu żyjemy w cywilizowanych czasach i żeby pozbyć się małżonka nie trzeba palić go na stosie pod sfingowanym zarzutem całowania diabła pod ogon. Cała ta separacja sprawiła, że poczułam się na wskroś postmodernistycznie, cokolwiek to znaczy. Związek małżeński (w którym wciąż formalnie pozostaję), na etapie wspólnoty łoża i lodówki, był niewątpliwie toksyczny i wszystkie magazyny kobiece z „Nie musisz czuć się bardzo winna z powodu bycia kobietą, tylko troszeczkę” oraz „Sprawdź, jaką brykę kupili sobie Lewandowscy” na czele, są co do tego zgodne.

Służę przykładami : przez trzy lata z rzędu mój mąż nie zasięgał mojej rady w kwestii wyjazdu wakacyjnego, posuwając się do tego, że sam te wyjazdy finansował, niewoląc mnie w ten sposób jako kobietę, w klasycznych okowach patriarchatu, w scenerii tropikalnej plaży. Nie wychodził z psem na spacer. Podarował mi kilka telefonów komórkowych, laptopa, samochód i pierścionek z szafirem, ale nigdy nie kupił mi kwiatów. Nie mówił mi komplementów, za to nie raz napomknął, że uważa za prawdziwy cud to, że ktoś zatrudnia taką pierdołę, jak ja na pensji wyższej niż minimum socjalne. W samochodzie wszystko robiłam źle, nie tylko źle zmieniałam biegi i źle włączałam kierunkowskazy – błąd polegał na tym, że w ogóle je włączałam, to jeszcze zdecydowanie źle siedziałam w fotelu kierowcy i włączałam zupełnie fatalną muzykę w odtwarzaczu. Większość spraw, którymi sama się zajmowałam – począwszy od szczepienia psa aż po załatwienie aktu notarialnego mieszkania, prowadziła do nieśmiertelnego „trzeba było”. Koniec końców przestałam cokolwiek robić, ale to też było źle, bo przecież wtedy wszystko było na jego głowie. A na obiad ciągle dostawałam schabowe.

W końcu uświadomiłam sobie, że tęsknota za leniwymi rozerwie mi serce prędzej czy później. Nawet nie wiem, które z nas pierwsze zaczęło mówić o rozstaniu. Jakoś tak się zdarzyło, że w pełnej harmonii spakowaliśmy rzeczy Janusza w górę kartonów i na kilka rzutów przewieźliśmy je w dwa samochody do jego nowego mieszkania. Kiedy po przewiezieniu ostatniej partii, żegnaliśmy się na parkingu, przyjrzałam się Januszowi w romantycznym świetle latarni i po długim okresie uśpienia otworzyła mi się w głowie klapka pod tytułem „jednak on jest niczego sobie”. Może sprawiło to światło latarni, a może wyjątkowo pochlebna koszulka, ale prawie nie było widać, że powinien zrzucić nadprogramowe dziesięć kilo. W każdym razie postanowiłam się nie rozczulać, przypomniałam sobie, ile razy słyszałam od niego, że mam za duży nos, wsiadłam do samochodu, odpaliłam go – oczywiście źle, fatalnie wrzuciłam bieg, po czym odjechałam w siną dal, czyli dwa bloki dalej, bardzo nieprawidłowo obracając kołami.

Od tamtej pory moje życie płynie sobie spokojnie, a jedynymi nieplanowanymi wydarzeniami pozostają nadal : nieoczekiwana kocia kupa w przedpokoju oraz niezidentyfikowany wymiot, do którego nikt się nie przyznaje, bo zarówno kot jak i pies kręcą przecząco głowami, przybrawszy świętoszkowate miny. Pozostawiona sama sobie, ograniczyłam do zupełnego minimum sprawy wymagające jakiegokolwiek wysiłku. Oczywiście nadal muszę chodzić do pracy, szczególnie, ze wbrew ponurej teorii mojego męża, znalazłam taką, gdzie dobrze mi płacą. Myślę, że gdyby nawet tak nie było to i tak chodziłabym tam hobbystycznie, bo niewiele znam miejsc równie rozrywkowych. Podejrzewam, że nawet w globalnym rankingu moje biuro mogłoby zająć miejsce przynajmniej w pierwszej dziesiątce, z całą pewnością dystansując wszystkie Disneylandy.

Kwestię żywienia, która dotąd pozostawała w gestii Janusza, rozwiązałam w taki sposób, że permanentnie jestem na diecie. Ale nie na takiej, która pierwszego dnia zmusza do zjedzenia kromki pumpernikla oraz odłożenia reszty opakowania do szafki, żeby sobie tam spokojnie zgniła, gdyż pumpernikiel już nigdy nie wraca. Jakoś nie odczuwam potrzeby gromadzenia zapasów na wypadek nagłego oblężenia miasta. Zresztą wątpię, czy pumpernikiel może dostarczyć energii niezbędnej do wylewania gorącej smoły przez okno, nawet jeśli się go połączy z ćwiartką papryki. Moja dieta zakłada, że konsumuję ograniczoną grupę produktów do momentu kiedy przestaję móc na nie patrzeć. Dopuszczalne jest także jedzenie miastowe, pod warunkiem oczywiście, że nie ma akurat oblężenia miasta, gdyż z bliżej mi nie znanych powodów staram się unikać potraw tak ze szczurów jak i gołębi, a ponieważ miałam kiedyś chomika, ten gatunek także wpisałam na listę chronionych. Nasłuchałam się sporo o różnych brzydkich rzeczach, które z serwowanym gościom jedzeniem może zrobić znudzona obsługa, niemniej jednak trzeba w końcu komuś zaufać.

Bycie na diecie nie stanowi problemu, jeśli pracuje się tam gdzie ja… (cdn).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *