15 grudnia, w dniu, w którym odbywała się finałowy mecz ASEAN, czyli Mistrzostw Azji Południowo Wschodniej, po czterogodzinnej podróży z Mui Ne dojechaliśmy wreszcie do Sajgonu. Do tego momentu myślałam, że Bangkok jest zatłoczony. Widziałam sporo miast, których mieszkańcy potrafią wygenerować sporo zamieszania i jeździć z fantazją, na przykład w Santo Domingo na trzech pasach mieści się przeciętnie pięć sznurów samochodów, już nawet nie licząc tych jadących pod prąd, w Denpasar krążą roje skuterów, no, jest trochę ruchliwych i głośnych miast na świecie, jednak żaden spośród tych, które do tej pory zwiedziłam, nie może się równać z Sajgonem.
To jest miasto, które na dzień dobry wali cię na odlew w pysk, a potem powtarza ciosy regularnie, żeby równo spuchło. Mniej więcej taki uczuć, jakby ktoś ci wyciągnął nerwy na wierzch i grał na nich ciężkiego rocka. To nawet nie jest stopniowy proces, rozdygotanie ogarnia człowieka od razu. Wyobraźcie sobie zatłoczoną galerię handlową tuż przed świętami, wszędzie tłumy, kolejki, ty wpadasz tylko po dwieście pięćdziesiąt gramów maku, ale i tak musisz się przez to wszystko przepchnąć, więc cię szlag trafia i zaczynasz marzyć o sprawnym kałachu. Tu spróbuję wkleić filmik z mojego Instagrama.
Koncentracja siada momentalnie, zapominasz, co chcesz powiedzieć, grzebiesz w torbie, bo coś ci z niej było potrzebne, ale już nie wiesz, co, więc się wkurzasz na siebie, pochuj grzebiesz? Podskakujesz na każdy dźwięk klaksonu, czyli dwa razy na sekundę, ktoś chce ci coś sprzedać, ktoś cię gdzieś ciągnie, o coś pyta, z każdej strony masz po pięć grup, które z piskiem i okrzykami pozują do wspólnych selfie i sprawdzają, czy dobrze wszyscy wyszli, zaczynasz warczeć na ludzi. Europejczycy przeważnie mają jakieś kręgi bezpieczeństwa, ale w Sajgonie można o nich zapomnieć, bo w każdej sekundzie spędzonej na ulicy otacza się ciasno co najmniej dwieście bardzo głośnych osób, a kolejne trzysta masz na trzecim kręgu, w tym większość na skuterach.
Rezydentka pouczyła nas na okoliczność przechodzenia przez jezdnię: idź pewnym krokiem i patrz tylko przed siebie, jeśli spojrzysz na boki, już po tobie, spanikujesz i ugrzęźniesz na środku ulicy.
Jak się okazało, jezdnię przekraczają tylko turyści. Wietnamczycy zasadniczo nie chodzą. Jeśli chcą się przemieścić, używają skuterów, którymi chętnie jeżdżą także po chodniku, więc praktycznie na każdym kroku natykasz się na skuter, który albo cię wymija, trąbiąc w niebogłosy, albo włącza się do ruchu z chodnika, sprawiając wrażenie, że nie ma nic przeciwko temu, by cię staranować. Wietnamczycy, znajdujący się na chodniku na własnych nogach, przebywają tam stacjonarnie, pilnując swoich biznesów: sklepów, knajpek, salonów masażu oraz straganów i naganiają klientów. Bywa, że chcąc przejść przez ulicę, natykasz się nie tylko na milion skuterów, których kierowcy traktują sygnalizację świetlną bardzo dowolnie, lecz także na stragan na kółkach, lub kilka, które właśnie prowadzą sprzedaż na pasach dla pieszych, bo to taka dogodna lokalizacja.
No i teraz weź wyobraź sobie rondo. Na rondzie masz lekko licząc pięćset skuterów, a dookoła niego ruchomy chodnik. Nie mam na myśli automatycznego chodnika, na którym możesz podjechać na przykład na lotnisku, chodniki w Sajgonie ruszają się w pionie. Chodzenie po nich przypomina wyzwanie, z którym musiał zmierzyć się Indiana Jones w Świątyni Świętego Graala – nigdy nie wiesz, która płyta chodnikowa jest stabilna, a która ci się zarwie pod nogą, czy przeciwnie, wypchnie cię do góry, albo zaklinuje but. Do tego mamy pozbawione jakiejkolwiek kindersztuby szczury, przemierzające ulice w poczuciu całkowitej bezkarności, ocierając się ludziom o nogi. W takiej sytuacji niezbędne jest rozsądne rozłożenie mocy Jeśli ze wszystkich sił, przeznaczonych na walkę o życie, wypstrykasz się na etapie ruchomego chodnika i szczurów, to lepiej w ogóle nie zabieraj się do przechodzenia. Usiądź w jednym z licznych lokali, ochłoń, zjedz świńską macicę, albo idź na masaż i dopiero potem wdrażaj etap pokonania jezdni.
Ale odbiegam od tematu. Dzień, w którym Wietnam wygrał z Malezją zaczął się niefortunnie, od wyczerpania baterii w hotelowym sejfie. Pierwszy śmiałek, który odważył się zmierzyć z tym problemem, poległ na procedurze. W Wietnamie, jak w każdym socjalistycznym kraju, jak u nas w PRL-u, procedury są bardzo ważne i maksymalnie nieprzyjazne petentowi. Doświadczyliśmy tego na lotnisku, tuż po przylocie. Przed lądowaniem wszyscy pieczołowicie wypełniliśmy wnioski wizowe, które są tak skomplikowane, że bez ściągi z biura podróży, którą wszyscy dostaliśmy, nie dalibyśmy rady. Między innymi trzeba wymienić z imienia, nazwiska, miejsca zamieszkania i daty urodzenia wszystkich żyjących członków rodziny, nieważne, czy byli lub wybierają się do Wietnamu. Trzeba i już. Kiedy z wnioskami wizowymi w spoconych rękach zameldowaliśmy się u rezydentki, oczekującej na lotnisku w Sajgonie, okazało się, że nie można włożyć papieru w paszport i wręczyć urzędnikowi. Nienienie, paszporty muszą być dostarczone osobno, a wnioski osobno. Więc pani zebrała do jednego koszyczka paszporty 280 osób, a do drugiego wnioski wizowe. Osobiście nie wierzę, żeby urzędnik dopasował wnioski do paszportów, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Azjaci mają podobne problemy z rozpoznawaniem międzyrasowym, co my. Myślę, że wklejał te wizy na pałę i naprawdę szacun, że zajęło mu to tylko dwie godziny.
Wracając do sejfu, mimo naszych licznych prób przekonania pana z obsługi hotelowej, że trzeba tylko wymienić baterię, on uparcie powtarzał krok po kroku instrukcję, która była naklejona na sejfie. Einstenowi przypisuje się opinię, że powtarzanie w kółko tej samej czynności w oczekiwaniu na inny efekt, jest objawem szaleństwa, tym bardziej chcieliśmy przekonać pana z obsługi hotelowej, że nie warto w to brnąć, niestety polegliśmy.
Nad sejfem zebrało się konsylium złożone z pięciu osób, które radziły nad rozwiązaniem problemu i chociaż powtarzaliśmy w różnych wariantach: battery low, no battery, battery dead, change battery, ustalono, że jedynym rozwiązaniem będzie wymiana całego sejfu. Było z tym trochę kłopotu, bo trzeba go było wyrwać ze ściany, no ale najważniejsze, że się udało.
Bogatsi o odzyskane z sejfu pieniądze, ruszyliśmy na miasto. Po zwiedzeniu postkolonialnych zabytków, bazaru, co było wyjątkowo wyczerpującym doświadczeniem i moim ataku histerii w wyniku spotkania z pierwszym szczurem w Sajgonie, który, jak gdyby nigdy nic, wychynął spod sklepu sprzedającego ozdoby choinkowe, przebiegł mi po gołych stopach i wbiegł między stoliki hipsterskiej kafeterii, postanowiliśmy znaleźć miły lokal nieopodal hotelu i najważniejsze, żeby nie trzeba było przechodzić przez ulicę.
W restauracji był już tłum, co generalnie nie jest niczym szczególnym, bo w Sajgonie wszędzie jest tłum. Ale najważniejsze, że był telebim z relacją na żywo z meczu. Na stołach głównie gotowano zupy, Wietnamczycy uwielbiają hot pot.
Jednak lokal dysponował szeroką gamą potraw, zapisanych na trzydziestu stronach menu oraz piętrowymi akwariami, zawierającymi homary, żaby, żółwie, małże i ślimaki. Wybór był ciężki, małżonek wahał się pomiędzy świńską macicą a głowami baby homarów, gotowanymi w świńskiej krwi, ale ostatecznie, z winy mojego konserwatywnego gustu, zdecydowaliśmy się na ślimaki. Do ślimaków podano nam sosik. Spróbowaliśmy tego sosiku i momentalnie się spociliśmy. Według mnie to były po prostu zmiksowane papryczki chili i to z pestkami. Poprosiliśmy o sos sojowy. Pojawił się problem, gdyż kelnerka nie zrozumiała naszego przekazu, musiał interweniować menedżer. Niestety, z nim także nie doszliśmy do porozumienia. Podejrzewam, że im się zwyczajnie w głowach nie mieściło, że ktoś chciałby coś tak prymitywnego jak sos sojowy. Nam się wydaje, że to taki egzotyczny dodatek, a dla Wietnamczyków ma on podobne walory smakowe, co woda po wyżętej ścierce i nie rozumieją, dlaczego, mając do wyboru tyle sosów i takie bogactwo smaków, ktoś wybiera sos sojowy. Menedżer miał jednak na tyle wyrozumiałości, by zaakceptować fakt, że dla białych barbarzyńców zmiksowane papryczki chili mogą być jednak za mocne i przyniósł nam mieszankę przypraw, na które należało wycisnąć sok z limonki i utworzyć w ten sposób papkę.
Tymczasem mecz trwał w najlepsze, a emocje rosły. Nigdy do tej pory nie widziałam, albo nie pamiętam, meczu transmitowanego propagandowo. Finałowa rozgrywka odbywała się w Hanoi, a przekaz, który poszedł w wietnamskiej telewizji, był tak stronniczy, że aż trudno uwierzyć.
Za każdym razem, gdy faulował wietnamski zawodnik, kamera pokazywała trybuny. Kiedy Wietnamczyk był faulowany, pieczołowicie filmowano, jak leży na murawie, a następnie zbliżenie zawodnika malezyjskiego, który dopuścił się tej zbrodni i wtedy wszyscy w restauracji zaczynali buczeć. To były jedyne zbliżenia zawodników malezyjskich, zresztą, wnioskując z karnacji, licznie importowanych. Malezja, wiadomo, ma kasę, Wietnam nie tyle, więc wystawił rdzenną drużynę. Generalnie przekaz był taki, że Wietnamczycy są aniołami, którzy przez cały mecz nie dopuścili się ani jednego faulu, natomiast wraże siły Malezji próbowały pozbawić ich ducha, na szczęście bezskutecznie. Najgorsze, że słuchając długo relacji w kompletnie obcym języku, zaczynasz mimowolnie wychwytywać frazy, które brzmią podejrzanie podobnie do tych, które znasz.
Słyszałaś? – zapytał podekscytowany małżonek. Komentator powiedział „mniej więcej”! No to ja już wszystko rozumiem: był faul, ale mniej więcej go nie było…
Kiedy uzyskany w pierwszej połowie wynik 1:0 dla Wietnamu, stał się oficjalny, w Sajgonie rozpętało się szaleństwo. Ja czegoś takiego nie przeżyłam nigdy i chyba nie bardzo bym chciała.
Na ulice wyjechały miliony skuterów (Sajgon ma około 9 milionów mieszkańców i wszyscy mają skutery), z flagami, koszulkami, czapkami, naklejkami, przez ulice przetaczały się platformy, na których wiwatowało po dwadzieścia osób, menedżer w naszej knajpie rozlewał piwo za darmo, Wietnamczycy rzucali nam się na szyję, w tym jeden, który najwyraźniej był późną ofiarą Agenta Orange, bo nie miał wykształconej lewej ręki.
No więc kończąc ten przydługi wywód, nikt mi w to nie wierzy, ale przysięgam: piesek jest prawdziwy i żywy.