W sumie nie do końca rozumiem, dlaczego większość narodu wychodzi z założenia, że podczas wakacji należy się zapaść. No ale najwyraźniej tak jest, wnioskując z podaży. Gdyby nikt nie chciał jadać pseudohamburgerów z hurtowni o zawartości wołowiny sięgającej kilku procent, bo reszta to zmielona obora, gumowatej pizzy z mikrofali lub smażonego w głębokim tłuszczu devolaja ze światowym dodatkiem plastra ananasa oraz kapusty pekińskiej, to kto by je sprzedawał? Popyt na tego rodzaju rarytasy jest widoczny jak Augustów długi i szeroki. Nad morzem dochodzą jeszcze kebab, pieczone kartofle z sosami, wyschnięta ryba z frytury i kurczak po tygodniu spędzonym na rożnie. No i oczywiście lody typu świderki. Bez świderka wstyd się pokazać na mieście.
Augustów długo dojrzewał kulinarnie. Początki były trudne. Cwierć wieku temu, wraz z nadejściem kapitalizmu, pojawiły się na rynku pierwsze hot – dogi. Rolę parówki grał plaster podgrzanej mielonki. Jadł ktoś kiedyś mielonkę na ciepło? Zaryzykuję hipotezę, że trudno o większe świństwo. No ale na szczęście wszystko się udało, miasto dorównało krajowym standardom i obecnie można bez przeszkód zjeść wszędzie tłusto i niezdrowo oraz napaść tym pacholęta.
Jeśli się nie należy do entuzjastów fast foodów to wakacje mogą okazać się sporym wyzwaniem. Alternatywą jest tzw. kuchnia domowa. To pojęcie mocno się w Polsce skundliło, bo serwowane tam jedzenie “jak u mamy” pozwala domniemywać, że mama nas bardzo nie kocha.
Ale zdarzają się wyjątki. Może niekoniecznie wybijające się w skali krajowej, ale przynajmniej w regionie.
Osobiście znam dwa lokale specjalizujące się w takiej kuchni. O jednym dowiedziałam się dekadę temu z Newsweeka. Obok baru “U Lecha” nadal wisi spłowiała kserokopia pochwalnego artykułu. Co ciekawe, nie stracił na aktualności. Przez te 10 lat kuchnia nie zaniżyła lotów ani na sezon. Specjalnością są dania kuchni litewskiej: kakory (pierogi z soczewicą), kartacze (duża pyza z mięsem) , czenaki (rodzaj leczo z wołowiną) oraz specjał lokalny – kiszka ziemniaczana. Tu akurat nazwa jest precyzyjna i odzwierciedla danie. Jest to masa kartoflana upchnięta we flaku i podsmażona. No, co kto lubi. Wszystko wykonywane ręcznie na miejscu, żadna tam mrożonka.
Wystrój można chyba uznać za dyskusyjny. O ile w ogóle się tam trafi. Właściciele nie mają zacięcia pijarowego, raczej bazują na reklamie pantoflowej. Lokal znajduje się w Suchej Rzeczce, za Przewięzią w prawo, a po wjeździe do Suchej Rzeczki od razu w lewo. Nie ma co oczekiwać luksusów, nie jest to też raczej miejsce odpowiednie na romantyczną kolację:
Za to jedzenie, a zwłaszcza sposób podania, bez problemu cofnie nas w czasy dzieciństwa, spędzonego u babci:
Drugi lokal znajduje się w Studzienicznej, w pobliżu kościoła, słynącego z tego, że tam właśnie papież wyszedł na brzeg. Papa zresztą nadal stoi w tym miejscu, z tym że w wersji kamiennej. W kaplicy na grobli znajduje się sanktuarium z cudowną wodą, której cudowności osobiście nigdy nie weryfikowałam, gdyż jestem osobą, która, zamiast po zdolność do wyższych uniesień, stała w kolejce, w której rozdawali żołądek i teraz głównie z niego się składam.
Co niedziela do Studzienicznej przyjeżdżają konwoje autokarów z osobami, które stały w innych kolejkach. Ale żołądki mimo wszystko też posiadają, domagające się strawy innej niż duchowa. Dlatego w niedziele zjeść w Barze Zatoka – senne marzenie. Ostatnio próbował Robert Sowa, ale na widok kolejki zrezygnował tak szybko, że nawet nie zdążył sprawdzić podsłuchów.
Bar Zatoka specjalizuje się w kuchni jak u mamy, ale takiej, która żywi jednak jakieś cieplejsze uczucia. Lokal dysponuje dużym wyborem świeżych ryb oraz ręcznie produkowanymi pierogami: z mięsem, ruskimi, z jagodami oraz – przebój tegorocznego lata – ze szczupakiem. Codziennie co najmniej 5 zup do wyboru. Ja akurat tym razem zafiksowałam się na chłodnik, ale godna polecenia jest także grochówka, klasyczna, taka że łyżka staje.
Obok kościoła oraz parkingu dla autokarów pielgrzymkowych wyrosły, rzecz jasna, stragany. W końcu nie po to Jezus wygonił kupców ze świątyni, żeby się teraz tradycja marnowała. Oprócz pojemników na cudowną wodę w postaci Matkiboskiej z odkręcaną głową, obrazków o tematyce religijnej w ramkach z kolorowych muszelek oraz różańców w szkatułkach w formie serduszka z różą, można się zaopatrzyć także w jedzenie. Stałą ekspozycję ma miejscowa pasieka oraz wędliny litewskie. To jest zresztą jedyna szansa, żeby je kupić bo w Wilnie nie sprzedają. O czym w kolejnym odcinku.