Jak onegdaj wspominałam, do listy najważniejszych zadań ludzkości, na której znajdują się już dbanie o kondycję fizyczną, rozwój duchowy oraz wpierdalanie organicznej marchewki, dołączyła pielęgnacja wewnętrznego dziecka. I tu zaczynają się schody. Pielęgnacja dziecka w ogóle nie jest przedsięwzięciem łatwym, ale z tym zewnętrznym jest o tyle prościej, że, przynajmniej na początkowym etapie, przypomina nieco przemysłowy tucz gęsi. Przybiera – jest dobrze. Nie przybiera – źle, a rodzice wyrodni. Wewnętrzne potrzebuje strawy duchowej. I też mu się czasem ulewa.
Współczesna popkultura zakłada, że zarówno wewnętrzne jak i zewnętrzne dzieci są idiotami. I w pewnym stopniu rzeczywiście być muszą, inaczej życie byłoby nie do zniesienia. Niekiedy jednak można trafić na produkty przeznaczone dla tych z niższym stopniem zaszeregowania, powiedzmy tak ze dwa pomieszczenia przed Iżinkiem.
Kiedy już całkiem zniechęciłam się Godzillą, facetem w zielonej podpasce oraz siódmym sezonem The Big Bang Theory i porzuciłam wszelką nadzieję, nieoczekiwanie wpadła mi w oczy nowa produkcja HBO Dolina Krzemowa. 8 odcinków, czyli krótko i na temat, dla mnie akuracik.
Bohaterami serialu jest piątka nerdów. Dlaczego piątka? Ano nikt nie wie i nie wolno pytać. Jednak, jak diagnozuje szef korporacji, programiści zawsze chodzą piątkami i obowiązkowo musi być wśród nich jakiś Azjata.
Informatycy, zgodnie z obowiązującymi stereotypami, są nieśmiali, ambiwalentnie atrakcyjni i tracą głos na widok osoby płci odmiennej. Zeby podnieść wizualne walory bankietów firmowych, organizator zatrudnia statystów. “Ci powyżej siódemki są od nas, a poniżej trójki to wasi” – wyjaśnia jedna z robiących tłum modelek, odwołując się do dziesięciostopniowej skali pomiaru atrakcyjności.
Chociaż Dolina Krzemowa utraciła już sporą część dawnej magii, nadal przyciąga młodych nerdów, chętnych by powtórzyć sukces Jobsa i Wozniaka. Tylko jak, skoro, jak się wydaje, wszystkie fajne rzeczy zostały już wymyślone. Dolina Krzemowa z serialu przypomina trochę Hollywood, pełne aspirujących aktorów i scenarzystów, stojących niewątpliwie u progu wielkiej kariery, chociaż na razie kelnerują w barach. Palo Alto zamieszkują zaś programiści, którzy lada chwila zarobią miliony na nowej, odkrywczej aplikacji, ale na razie wysługują się korporacjom, zarządzanym przez tych, którzy już się dorobili.
„Na tej sali znajdują się miliardy dolarów – ocenia jeden bohaterów, uczestniczących w bankiecie dla nerdów, uświetnionym koncertem Kida Rocka, którego nikt nie słucha – Kid Rock jest tu najuboższy.”
Póki co informatycy na dorobku spędzają dnie na wymyślaniu czegoś, co zrewolucjonizuje świat, a przede wszystkim uczyni go lepszym. Reżyser serialu, Mike Judge, odpowiedzialny za Beavisa i Butt-Heada, bez znieczulenia wyśmiewa ideologiczną otoczkę, którą korporacje dorabiają swoim produktom. Broń Boże, nie chodzi przecież o kasę. Każda aplikacja, nawet taka, której zadaniem jest wykrycie biustów w promieniu 20 kilometrów, ma tylko pomóc uczynić świat lepszym, zlikwidować głód, wyzysk dzieci w Bangladeszu oraz zmniejszyć dziurę ozonową.
Niestety, życie obfituje w przeszkody. Wymyślony przez Richarda algorytm, umożliwiający kompresowanie plików bez utraty jakości, nie wzbudza niczyjego zainteresowania, a do aplikacji, namierzającej biusty, nie chce się zalogować nawet zaprzyjaźniona prostytutka.
Bohaterowie zabijają więc czas i ambicje, pracując w korporacji, zaprojektowanej jak wielopiętrowy plac zabaw. To, z polskiej perspektywy, ogląda się trochę jak science – fiction. Biuro przypomina kojec dla szczeniaków, z karmą, legowiskami i zabawkami, po którym przewalają się wyrośnięte nastolatki w bluzach dresowych. Pielęgnacja wewnętrznego dziecka została doprowadzona do absurdu. Szef korporacji medytuje w gabinecie pod duchowym przewodnictwem sprowadzonego z Azji guru, prawnik w przerwach między negocjacjami zamawia lekarza z zestawem do lewatywy, a narady pracownicze odbywają się na piecioosobowych rowerach. Podobny motyw pojawia się w House of cards, gdzie dziennikarze politycznego portalu piszą artykuły leżąc na poduszkach w openspejsie. Osobiście nie sądzę, by ten sposób zarządzania przyjął się w Polsce. U nas raczej dominuje model menedżerski, polegający na tym, że skoro szef nie ma pojęcia czym zajmują się pracownicy to niech lepiej zajmą się siedzeniem na dupie, przynajmniej to jest łatwe do zweryfikowania.
No ale wracając. Nagle dzieje się cud i algorytm do kompresowania plików znajduje zainteresowanie. Mało tego, rywalizuje o niego dwóch miliarderów. Jeden chce wykupić prawa autorskie za 10 mln dolarów, a drugi oferuje pomoc przy rozkręcaniu własnego interesu. Według twórców serialu, w Palo Alto każdy chce ukręcić swoje lody. Sprzedawca w supermarkecie ma pomysł na apkę, wyszukującą miejsce, w którym się zostawiło samochód. Lekarz, do którego główny bohater trafia z objawami paniki, pracuje nad programem, umożliwiającym smartfonowi wykrywanie zawału u użytkownika. Piecioosobowa grupa niemrawych informatyków doskonali na sobie nowatorską metodę ogrzewania ciała ludzkiego mikrofalami, co w pewnym sensie tłumaczy ich stan. Wszystkim przyświeca ten sam cel: uczynić świat lepszym.
Nie będę się rozczulać nad dalszym losem bohaterów, zwłaszcza że obfituje on w nieoczekiwane zwroty akcji. Zaintrygowało mnie coś innego: załóżmy, że rzeczywiście będziemy korzystać z tych wszystkich wynalazków. W jednym z odcinków Top Chefa szef Amaro wywnętrzał się na uczestników, korzystających z termometrów do pomiaru steków. Że do czego to doszło, żeby doświadczony kucharz nie potrafił ocenić stopnia wypieczenia na dotyk. Być może ktoś już pracuje nad aplikacją na smartfona, weryfikującą czy medium rare czy well done, a może już taka jest.
Kłopot polega na tym, że jak się te wszystkie ustrojstwa wchuj rozpierdolą, a to może być moment, wrócimy do jaskiń szybciej niż ktokolwiek zdąży zacytować Bartłomieja Sienkiewicza.