Niewielu jest pisarzy, którym udało się wyjść poza z góry obstawioną szufladkę. A zwłaszcza tym, kojarzonym z powieściami dla dzieci. Kto np. słyszał o kryminale autorstwa Alana Aleksandra Milne’a? Wydaną w 1921 Tajemnicę Czerwonego Dworu Raymond Chandler uznał za jeden z najlepszych kryminałów wszech czasów.
Już kiedy rozeszły się słuchy, że autorka sagi o Harry’m Potterze bierze się za powieść dla dorosłych, nie obyło się bez złośliwych (i bezpodstawnych) sugestii typu: o, kasa się kończy. Trafny wybór okazał się powieścią celnie jątrzącą, napisaną bez znieczulenia ani rozczulania się, osobiście dopatruję się w niej zdrowej dawki okrucieństwa, takiej po aptekarsku obliczonej na otrząśnięcie. To akurat u Rowling nic nowego. Książki o Harrym Potterze ociekają krwią i ofiarami, porównując, to w swojej propozycji dla dorosłych czytelników wręcz się nawet hamowała.
Kolejną książkę wydała pod pseudonimem. Chcąc uniknąć posądzeń o kolejny skok na kasę…?
Pod Wołaniem kukułki podpisał się niejaki Robert Galbraith, chociaż przedsiębiorczy wydawca rzecz jasna zamieścił na tylnej okładce informację o tożsamości autora.
Dla osób, do których mam przyjemność się zaliczać, przywiązanych do klasycznych kryminałów, to takie uczucie, jakby po całym dniu chodzenia w niewygodnych szpilkach, włożyło się znękane nogi w super wygodnie kapcie.
Lektura Wołania kukułki to po prostu powrót do domu. Zgodnie z klasycznymi regułami, Rowling stworzyła wyrazistą postać prywatnego detektywa, który wprawdzie nie nazywa się Hercules Poirot, ale blisko – Cormoran Strike. Jest cyniczny i niepokorny, acz obdarzony szorstkim urokiem jak Phillip Marlowe, skrupulatny jak Perry Mason, z ranami wojennymi jak Watson, nawet odniesionymi też w Afganistanie.
Tym co go wyróżnia, jest ciekawy pomysł autorki, by umieścić Cormorana okrakiem w dwóch równoległych światach. Żyje wprawdzie na skraju ubóstwa, zmuszony okolicznościami do zamieszkania w swoim biurze na polówce, ale koneksje rodzinne umożliwiają mu wstęp do świata bogaczy i celebrytów, którzy, nie zdając sobie sprawy z jego fatalnych kontaktów ze sławnym ojcem, stosują się do bon motu Słonimskiego i na wszelki wypadek zachowują się przyzwoicie.
A to się akurat przydaje jak nigdy, gdyż sprawa, którą prowadzi, wymaga przepytania paru zblazowanych gwiazd.
Z balkonu swojego luksusowego apartamentu skacze dwudziestoparoletnia supermodelka. Okoliczności jej śmierci wydają się klarowne. Cierpiała na chorobę dwubiegunową, była kapryśna, nieobliczalna i rozpuszczona jak dziadowski bicz. Ni stąd ni zowąd postanowiła wyskoczyć przez okno balkonowe, cóż, zdarza się. Policja nie ma wątpliwości. Strike też nie. Do czasu, gdy adoptowany brat ofiary proponuje mu duże pieniądze za zbadanie jeszcze raz całej sprawy. Detektyw początkowo uważa to za świetną okazję, by go trochę ponaciągać i dzięki temu spłacić najpilniejsze długi, jednak z czasem też mu zaczyna coś zgrzytać.
Na dodatek krótko przed pojawieniem się jedynego i – najważniejsze – wypłacalnego klienta, w biurze melduje się tymczasowa sekretarka, chałupniczy talent dedukcyjny, w każdym razie we własnym mniemaniu, zaś jej biust przekonuje Cormorana, że warto zabłysnąć.
No i tu strzyknęło mnie trochę w krzyżu, że rzecz może pójść w kierunku debilnego romansu, ale na szczęście nic z tych rzeczy. Na razie do Delli Street trochę jej brakuje, ale Rowling zapowiada serię, więc może się rozwinie.
Mam wszelako podstawowe zastrzeżenie. Klasyczny kryminał ma kilka żelaznych reguł, które fanom są aż za dobrze znane. Czyli zawężone grono podejrzanych, zasadę, że mordercę poznajemy w tym samym momencie, co detektyw i dysponujemy tymi samymi wskazówkami, oraz obowiązkowy motyw.
Cała zabawa polega na sprawnym myleniu tropów i to się nie do końca Rowling udaje. Myli, owszem, ale jakoś bez wystarczającego przekonania, by ktoś, kto orientuje się w schemacie, dał się wpuścić w maliny. No ale pierwsze tropy za płoty, miejmy nadzieję, że dalej będzie już tylko lepiej. Finałowa scena, gdy Cormoran Strike siedzi w ciemnym gabinecie, wiedząc, że pierwsza osoba, która się zjawi, to będzie morderca, jest wisienką na torcie.