Uczuć, jakie łączą mnie z polskim dmorzem, nie waham się nazwać ambiwalentnymi. Dmorze funkcjonuje w naszym rodzinnym słowniku od czasów, gdy Gremlin uczył się mówić. Wiedziony tajemniczą logiką zauważył wówczas, że skoro mówi się “na działkę”, “za zakupy” czy “na wakacje” to mianownikiem od “nad morze” powinno być dmorze i taką formę przyjął w mowie potocznej. Okazała się równie chwytliwa jak moja autorska fluksja w znaczeniu kolorystycznym. Zresztą kwestie językowe to pikuś, z polskim dmorzem sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Dziecinnie łatwo je pokochać i to w znaczeniu dosłownym, gdyż ta miłość najczęściej datuje się wczesnych lat dzieciństwa. Wtedy do pełni szczęścia w zupełności wystarczyła łopatka, furkoczący samolocik na rozwijanej żyłce i coś nadmuchiwanego. A jak jeszcze po plaży przeszedł się pan sprzedający oranżadę w plastikowych torebkach z wbijaną słomką to już w ogóle był raj, Karaiby mogą się schować.
Woda w Bałtyku nigdy nie była za zimna, no bo jak woda może być zimna kiedy człowiek liczy sobie kilka lat i tapla się gdzie bądź. Kiełbasa spożywana z kawałkami tektury z tacki, na której była serwowana, smakowała niebiańsko, a jeśli chodzi o wodniste lody w przeciekającym waflu no to cóż wielkiego, że w kolejce stoi pięćdziesiąt osób, po taki rarytas to pewnie, że warto.
Te właśnie niuanse w późniejszym wieku zaczynają troszkę doskwierać. Kolejne spotkanie z dmorzem, kiedy po latach wracamy z własnymi bachorami, przeważnie nie jest już tak udane. Plaża nadal jest piękna, morze zimne i tłumy wszędzie, ale to już jakoś nie to. Miejscowości nadmorskie robią co mogą, by ten cały naród wyżywić i przenocować, co wiąże się z pewnymi niedogodnościami estetycznymi. Co krok budka albo stragan, który spokojnie mógłby wpasować się w krajobraz azjatyckiego slamsu i zagrać w scenie pościgu w dowolnym filmie o Bondzie. Ciasno wybudowane pensjonaty i hotele walczą o uwagę przyjezdnych odważną architekturą lub nietuzinkowym kolorem elewacji, a nad tym chaosem górują szyldy oferujące wszystko, od dziwek po gofry, a w Polsce przyjęło się nie stosować nadmiernie dyskretnej reklamy. Jak już mamy do sprzedania kebab, to musimy o tym informować z pięciokilometrowym wyprzedzeniem i w takim rozmiarze, żeby ze Szwecji też można było szyldzik przeczytać, nigdy nie wiadomo, może ktoś głodny rzuci się wpław lub na materacu.
Swoje doświadczenia urlopowe w tzw. wysokim sezonie skonfrontowałam kiedyś ze znajomą, która na moje żale dotyczące tłumów, kolejek i hałasu zrobiła wielkie oczy i wyjaśniła, że nad Bałtyk jeździ się wyłącznie poza sezonem, albo przed czyli do końca maja albo po, czyli od połowy września. Moim zdaniem ta druga data jest umowna, bo tłumy zaczynają się wykruszać już w sierpniu, tuż po ostatnim pełnym wakacyjnym weekendzie.
Jastrzębia Góra po sezonie całkowicie się przeobraża. Owszem, budy i stragany zostają, ale spod kaskady kolorowych liści już tak bardzo nie straszą. Opuszczone i zabite deskami wręcz nawet nastrajają lirycznie, trochę jak z wiersza Leopolda Staffa “wyjdźmy z tych pustych ulic na przedmieścia, mińmy bezludne tramwajów przystanki”.
I rzeczywiście warto wyjść z pustych ulic na przedmieścia. W tym roku, ufna w swoje przygotowanie kondycyjne, na wczasach odchudzających w ośrodku Jastrzębia Fitness, Relax & Spa odważyłam się wziąć udział w kilkukilometrowych marszach z kijkami i wreszcie zwiedziłam porządnie okolicę. Jest na czym oko zawiesić. W zeszłym roku Jastrzębia dokonała zakrojonego na szeroką skalę przedsięwzięcia odzyskiwania plaży i efekty są spektakularne. Ciężko przewidzieć, na jak długo wystarczą, bo morze w tych okolicach jest rzeczywiście ofensywne, na razie jest szeroko.
Początek października jest tym magicznym momentem, kiedy przyroda żegna się do przyszłego roku feerią barw, jak dobrze wychowana dama, świadoma tego, że trzeba zadbać zarówno o dobre wejście jak i efektowne wyjście. Jeśli się trafi na dobrą pogodę to jest na co popatrzeć. Dmorze, jak to dmorze, bywa kapryśne pogodowo, potrafi zaskoczyć pozytywnie, przed południem rzucając wszystkie siły na front produkcji miękko ścielących się mgieł, po to, by za chwilę wyostrzyć słońcem kontrast i powalić kolorami.
11 komentarzy
czekolada72
Oczywiscie, ze “d”morze wyłacznie PO sezonie!! 🙂
A.
Chcialem napisac: “juz nie ma dzikich plaz, na ktorych zbieralam bursztyny…”, ale – Twoje zdjatka daja jednak nadzieje.
azw2
Chyba by trza znów nad morze…w tym roku byłam 2 razy:) PRZED sezonem
Ewok
W przyszłym roku przedsezonie mam przegrane, matury.
czekolada72
No co Ty, matury koncza sie ok konca maja – i wtedy sie wyoada w plener 🙂 to jeszcze lepszy czas niz “posezonie” 🙂
widzimrka
“Posezonie” to najlepsza pora na dmorzem – wierni tej zasadzie od lat tylko w posezoniu tu przyjeżdżamy. Plaże świecą pustkami, powietrze rześkie, a czasem i mały sztormik się trafi, żeby nie było nudno. A tymczasem w Jastrzębiej: http://widzimrka.blogspot.com/2013/10/morza-szum.html (nie mogłam się powstrzymać – akurat właśnie tu jestem ;-). A gdzie jest ta ścieżka na piątym zdjęciu od góry – chętnie bym się przeszła?
Ewok
Na końcu Jastrzębiej, w kierunku na Karwię, za pensjonatem Victor, chyba zejście numer 25, stamtąd idzie ta scieżka
widzimrka
Dziękuję! A tak btw – świetne teksty. nieraz you made my day 🙂
Ewok
Dzięki 🙂 Przejdź się tam koniecznie, jestem bardzo ciekawa, co z tą ścieżką zrobi Twój aparat foto, bo z Twojego bloga wynika, że umi.
widzimrka
Byłam ale wyzwanie przeczytałam dopiero teraz ;-). No ale coś tam strzelilam – zobaczy się. Miejsce super, o wiele fajniejsze niż jastrzębia od rozewia. Dzięki!!!
widzimrka
http://widzimrka.blogspot.com/2013/10/juz-nie-ma-dzikich-plaz.html Jeszcze raz – miejsce super, będę tam wracać 🙂