Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o filmie pt. Grawitacja, rozgrywającym się w kosmosie, popadłam w euforię, gdyż obstawiałam, że będzie to ekranizacja “Grawitacji” Tess Gerritsen, książki, która uzależnia tak bardzo, że próbowałam ją czytać prowadząc samochód. Przy okazji -nie polecam tego sposobu. Pierwszy trailer rozwiał te nadzieje, jednocześnie rozbudzając inne. Chodziło w zasadzie tylko o to, by szybko rozprawić się z refleksją: Sandra Bullock w kosmosie, no tam jej jeszcze nie było. Bo George Clooney akurat już kiedyś wpadł, konkretnie w Solaris. No a potem pozostawało tylko zepchnąć na dalszy plan podszepty intuicji, podpowiadającej, że scenariusze filmów, rozgrywających się w kosmosie, za wyjątkiem tych, opierających się na faktach, z reguły biją rekordy absurdalności.
Zaryzykuję hipotezę, że nasze pokolenie 40+ jest związane z kosmosem na dobre i na złe, a to za sprawą serialu Kosmos 1999. Nie wiem, jak to było u Was, ale my w świetlicy sumiennie odgrywaliśmy każdy odcinek, co poniedziałek, po sobotniej emisji. Osobiście aspirowałam do roli tej brunetki, co się umiała przemieniać, ale i tak zawsze kończyło się na obsadzeniu po warunkach, czyli jako ta wypłowiała blondyna. Kosmos 1999 rozbudził tak wielkie nadzieje i marzenia, że przyznam, nadal czuję się wpuszczona w maliny. Gdyż nadal nie wyjeżdżamy na wakacje na inne planety i to jest, moim zdaniem, duże zaniedbanie. Zwłaszcza, że nie mogie pojąć, co poszło nie tak. Przecież warunki były sprzyjające, na odległych planetach wszyscy mówili po angielsku, więc też się zaczęłam uczyć na tę okoliczność. I co? I na urlop to se mogę co najwyżej na Karaiby pojechać, a tam akurat mówią po hiszpańsku. Gdybym wiedziała wcześniej, to bym inaczej zaplanowała swoją przyszłość lingwistyczną, a tak to zostałam jak chuj z tym angielskim.
Chyba każdy, kto kiedykolwiek oglądał film, czy dokument o lotach w kosmos, poświęcił chociaż chwilę na marzenia o stanie nieważkości. Jak to jest? Co się wtedy czuje? Czy jak się człowiek przyczepi do pryczy to czuje, że leży, czy nie? Jak rozpoznać gdzie góra, a gdzie dół, skoro nie ma dołu ani góry? Te doznania są i pozostaną elitarne, dostępne jedynie nielicznym wybrańcom. Gdyby dało się stworzyć na Ziemi warunki nieważkości to takie komory zapewne byłyby hitem muzeów techniki i lunaparków. No ale na razie się nie da, a NASA trenuje swoich kosmonautów w samolotach wojskowych, w których podczas nagłego obniżenia pułapu lotu, da się przez kilkanaście sekund uzyskać “coś w podobie”.
Film Alfonso Curaona jest, od tej strony patrząc, pewnego rodzaju przełomem. Nikt dotąd w tak sugestywny sposób nie przybliżył nam, zwykłym sierściuchom, stanu nieważkości. Okazuje się, że nie jest wcale tak bajkowo. Bohaterów Grawitacji poznajemy w chwili, gdy próbują naprawić usterkę w teleskopie Hubble’a. To nas momentalnie trafia. Od pierwszej sekundy czuć wysiłek, który muszą włożyć w najprostsze czynności. Oczywiście, przeszli trening. Jednak praca w kombinezonach, hełmach i grubych rękawicach to trochę co innego niż majsterkowanie gołymi rękami we własnym garażu. Na razie dają radę, prowadzeni kojącym głosem Eda Harrisa z bazy w Houston, który przecież lata temu osobiście sprowadził misję Apollo 13 bezpiecznie na Ziemię (bardzo udany pomysł castingowy). Więc co złego może się stać?
A jednak. Stary wyjadacz misji kosmicznych, Matt, grany nienatrętnie przez George’a Clooney’a, po raz kolejny powtarza, że ma złe przeczucia. No i wykrakał. Rosjanie, beztrosko rozpirzający swojego satelitę szpiegowskiego, wywołują reakcję łańcuchową, z której nie da się wymiksować i udawać,że rozejdzie się po kościach. Dr Ryan, grana przez Sandrę Bullock (rolę wcześniej odrzuciła Angelina Jolie, która zapewne teraz pluje sobie w brodę) oraz wspomniany Matt zostają wyrzuceni w przestrzeń kosmiczną, w której dryfują bezładnie w ogłuszającej ciszy i bez żadnego punktu zaczepienia.
Rzadko stosuję modne ostatnio określenie “epickie”. Jeśli mowa o filmie to istnieje bardzo niewiele scen, do których mogłabym ten przymiotnik odnieść. Lądowanie w Normandii w Szeregowcu Ryanie (nomen omen) czy bitwa w Germanii z Gladiatora. Z całą odpowiedzialnością twierdzę, że rozgrywające się w przestrzeni kosmicznej sceny z Grawitacji są epickie, jedna za drugą. Reakcje osobiste bywają różne, tego nie sposób przewidzieć mając do czynienia z obrazem o takim stopniu sugestywności. Ja na przykład miałam napięte wszystkie mięśnie. Kiedy bohaterka obija się o kadłub wahadłowca, próbując złapać się czegokolwiek, mimowolnie przechylałam się w fotelu, próbując naprowadzić ją na właściwy, z mojej perspektywy, kierunek. Sceny, filmowane z punktu widzenia kosmonauty, zamkniętego w hełmie, z ograniczoną widocznością i słabnącym dopływem tlenu, wywołały u mnie poczucie klaustrofobii i początki duszenia się.
Grawitacja jest filmem o tyle nietypowym, że odnoszącym się bezpośrednio do ciała widza, z pominięciem jego umysłu. Nie pozwala na przemielenie otrzymanych właśnie bodźców, akcja dzieje się tak szybko, że nie ma na to czasu, co sprawia, że ciało reaguje intuicyjnie, tak jakby znalazło się w warunkach kosmicznych i próbowało poradzić sobie z tą niespodziewaną sytuacją. Jest to eksperyment na żywym organizmie, za który sami dobrowolnie zapłaciliśmy. Scenariusz,co poczytuję twórcom za zaletę, nie przeszkadza w odbiorze filmu. To, jak na filmy science – fiction, spory komplement. Coś tam się prześlizguje po fabule, jakieś wspomnienia, rodzinne tragedie z przeszłości, jednak w sposób na tyle nienatrętny, że da się jakoś zamieść je pod dywan, jako kwestie dalekorzędne. Film ma za zadanie trafić bezpośrednio do zmysłów widza i zadanie to wykonuje w prima sorcie. Uruchamia wszystko, cały człowiek jest napięty i czujny. Końcowe sceny, kiedy pokazane są płonące części chińskiego satelity mknące synchronicznie ku Ziemi, sprawiły, że łzy mi poleciały. Od samego widoku. Kiedy film się skończył i zapalono światła, widownia przez dłuższą chwilę siedziała w milczeniu.
Czytałam, że film przed premierą zaprezentowano pracownikom NASA, a zwłaszcza ludziom, którzy byli w kosmosie, na okoliczność sprawdzenia, czy prezentowane widzom doznania dają się porównać z rzeczywistymi. Konfrontacja wyszła na duży plus.
Zdjęcia kosmosu w technologii 3 D wypadają porażająco. Jest to zabójcza kombinacja piękna, samotności, smutku i jakiegoś, trudnego do wyrażenia słowami, rodzaju troski. W filmach oraz dokumentach zawsze przewija się motyw kosmonauty, który mówi: Ziemia jest taka piękna. Zawsze ciężko mi było to zrozumieć. Owszem, znam wiele pięknych miejsca na ziemi, ale żeby tak generalizować to jednak przesada. W końcu Ziemia to także kominy fabryczne, slumsy, smog, zniszczenie. Grawitacja pokazuje Ziemię z punktu widzenia kosmonauty. I ona jest zajebiście piękna. A my ją systematycznie rujnujemy.
Zwykle jestem wygadana, jednak jest w Grawitacji coś takiego naturalistycznego, sięgającego bezpośrednio do trzewi, wyciągającego flaki i oglądającego je pod światło, co powoduje, że staję się spiczles. Ten film zwyczajnie nie przeleciał mi przez proces pojmowania, lecz trafił prosto do zmysłów. Jest to ingerencja gwałtowna, której się, mimo zapoznania się z recenzjami, nie spodziewałam. Jest to zarazem próba weryfikacji, ile w nas zostało z tego marzyciela, wyczekującego kolejnego odcinka Kosmosu 1999, wierzącego, że nie jesteśmy sami we Wszechświecie, kogoś, kto mimo wszystko, mimo udupienia dnia codziennego, nadal pamięta, jak to jest pomyśleć i czuć dalej, wyżej, gdzieś poza narzucane codziennością granice.
Jestem zdania, że warto, a nawet warciej, im więcej mamy lat, odnaleźć to w sobie.
2 komentarze
kajot
Obejrzałam.Ziemia owszem piękna, ale film mocno taki sobie. Nic mi nie wyciągnęło flaków. Może sprawiła to przeczytana niedawno “Gra Endera” a może po prostu inaczej reagujemy?
Ewok
Myślę, ze to kwestia nastawienia. Ja chciałam, żeby mnie ten film zaczarował.