Wpis, wbrew pozorom, nie będzie traktować o niejakim Józefie Slimaku, zaciekle broniącym swojego skrawka ziemi przed niemiecką kolonizacją. Ale blisko. Mam na myśli filmy o ziemi. Ostatnio widziałam dwa: “Spadkobierców” i “Dziennik zakrapiany rumem”. W tym pierwszym, toczącym się współcześnie, rozległa rodzina potomków kolonizatora i hawajskiej księżniczki rozważa wybór jednej spośród wielu ofert zakupu ostatniego dziewiczego kawałka Hawajów w celu postawienia na nim wielogwiazdkowego hotelu. Rodzina Kingów jest właścicielami tej ziemi, a reszta świata chce położyć na niej łapę.
Podobnie sprawy się mają w “Dzienniku zakrapianym rumem”. Tu także chodzi o przechwycenie wyspy, z ta różnicą, że portorykańskiej. Po II Wojnie Swiatowej znajdował się na niej poligon wojskowy, a w czasie, kiedy toczy się akcja, czyli na początku lat 60-tych, amerykańscy urzędnicy w porozumieniu z szemranym specem od PR zamierzają zbić na niej majątek, wystawiając brzydki jak kupa hotel.
“Jest tu tyle hoteli, że nie widać morza” – zauważa początkujący reporter Kemp. “Możesz je zobaczyć, jeśli zamieszkasz w hotelu” – wyjaśnia jego szef.
Przypomniałam sobie te słowa, przeglądając zdjęcia z wakacji na Dominikanie 9 lat temu. Byliśmy wtedy na półwyspie Samana, oderwanym od cywilizacji skrawku raju, do którego prowadziła dziurawa droga, której pokonanie zajmowało 2 godziny. Transfer z lotniska – 4.
Było warto. Z jednej strony okolice naszego hotelu wyglądały tak:
Z drugiej można było dojść plażą do małej rybackiej wioski, oddalonej o jakieś 15 minut spacerem:
Przymusu oglądania ludzi jednak nie było. Idąc w trzecią możliwą stronę, można było przez długie kilometry nie spotkać żywego ducha.
O ile wiem z katalogów turystycznych, zamiast jednego hotelu jest ich w tej okolicy kilkanaście. Na Cayo Levantado, znanej także jako “wyspa Bacardi”, która 9 lat temu była rezerwatem przyrody, stoi teraz pięciogwiazdkowy hotel.
Rok temu ponownie pojechaliśmy na Dominikanę. Tym razem na Punta Cana. Okolice naszego hotelu wyglądały tak:
Był tam po prostu drugi hotel, oddzielony pasem starannie wykastrowanej zieleni. Spacer plażą wyglądał tak, że pokonując kolejne kilometry, nie wychodziło się poza kolejno po sobie następujące hotelowe plaże z parasolami, beach barami, leżakami, skuterami wodnymi i tym całym kramem. Można tak było iść od świtu do zmroku i nie wyjść poza teren sieci hotelowych. Pojęcie dzikiej plaży na Punta Cana nie istnieje. Wioski rybackiej także nie. Mieszkańcy tych okolic mają dwa wyjścia – albo zatrudnią się w hotelu, albo, trudno, nie zobaczą plaży. Chociaż mieszkają nad morzem.
Ja osobiście za każdym razem gdy nadchodzi lato i szykuję się do wyjazdu na moje ukochane pole namiotowe pod Augustowem, z niepokojem myślę, czy aby nie zastanę na nim osiedla apartamentowców w budowie. Przeciwległy brzeg został już co do skrawka zabudowany i jezioro to sobie można ewentualnie przez ogrodzenie obejrzeć, o ile ktoś się nie boi poszczucia groźnym psem. Zresztą nie trzeba jeździć na Dominikane ani do Augustowa. Każdy, kto ostatnio wizytował Juratę, Chłapowo czy Zakopane, wie, o co chodzi.
Spieszmy się kochać ziemię, tak szybko ją zabudowują.