Kiedy mówię, że zwiedziłam pół świata, to wiem, co mówię. Nie, że w sposób uporządkowany, tego nie mówię. Nigdy w życiu nie byłam w Poznaniu, Wrocławiu, Rzeszowie, ani Zamościu. Łatwiej trafię do Sukhumvit w Bangkoku niż na Kazimierz w Krakowie. Nigdy nie byłam w Rzymie, Paryżu, Londynie, Dublinie, ale po Ciudad Bolivar, Santo Domingo, Amsterdamie czy Bremie mogłabym oprowadzać wycieczki. Ani się nie chwalę ani nie biczuję, po prostu tak u mnie jest. Jednak gdyby mnie ktoś spytał o miasta wyjątkowe, magiczne, to z moich chaotycznych doświadczeń podróżniczych wyłaniają się trzy: na pierwszym miejscu oczywiście Warszawa, chociaż niekoniecznie współczesna, bo w marzeniach nagminnie powraca Warszawa mojego dzieciństwa, gdy Żoliborz był czymś…
-
-
„Wesele”, czyli nie wiadomo, w co ręce włożyć
O najnowszym filmie Wojciecha Smarzowskiego napisano już wiele: że genialny, że najsłabszy z dotychczasowych, że ryje beret, że jest antypolski, że jest głęboki i potrzeby, że zupełnie niepotrzebnie wpędza naród w kompleksy, że jest obiektywny, a także jednostronny. Osobiście po jego obejrzeniu mam następującą refleksję: za dużo grzybów w barszcz. Nie wiem, jak Państwo, ale ja akurat lubię, jak przekaz wybrzmiewa. Nie mam na myśli natrętnej łopatologii, jak główny bohater na tle stosu martwych ciał i spalonej napalmem wioski tłumaczy, że wojna to jednak nic miłego, no ale dajmy temu przekazowi czas, okazję i środki. Pod tym względem do Smarzowskiego nie miałam zastrzeżeń: jak kręcił o zagładzie Mazurów, to było…