Murakamiego przepraszać nie będę, sam podpierdolił tytuł Carverowi. Tyle w kwestii zagajenia, teraz flaki. Otóż wiadomym mi jest, że istnieją osoby, które nie boją się latać, do samolotu wsiadają z radością w sercu i uśmiechem na twarzy, a niektórzy nawet twierdzą, że ich to relaksuje. Znam takie osoby, ale nie wierzę. Tu musi być jakiś grubszy szwindel. Nijak nie potrafię sobie wyobrazić, by perspektywa bycia zapakowanym do metalowej puszki wraz z tłumem innych ludzi, zawieszonej gdzieś w przestworzach, której, co dla mnie ma znaczenie podstawowe, nie da się opuścić w dowolnym momencie, może być uważane za frajdę, albo przynajmniej specjalnie nie przeszkadzać. Burzę się, gdy strach przed lataniem nazywany jest…
-
-
No i się zaczyna…
Dobra, bedzie tego autolansu, zajmijmy się dla odmiany problemami egzystencjalnymi, zwłaszcza, że kwestia jest paląca. I okolicznościowa, co gorsza. Idą święta. Znaczy do mnie przyszły w drugiej połowie października, wraz z mailem o alarmującym tytule: OSTATNIA SZANSA na świąteczny stół. Nie wykorzystałam szansy, więc mam stół jaki mam, czyli całkiem zwyczajny, a z przygotowaniami jestem w dupie. Mogę mieć pretensje tylko do siebie, w końcu zostałam ostrzeżona. Dotąd żyłam w błogiej wierze, że my tu w Polsce jesteśmy poniekąd kryci przez hucznie obchodzone Dziady i istnieje wszelako jakiś margines marketingowy, zastrzeżony dla producentów gadżetów nagrobnych, coby im te znicze ładnie poschodziły. Zgaduję, że coś się posypało w dżentelmens egrimencie, skoro…