Jak już wspominałam, jestem tragicznie zafiksowana na zwierzaki. Niestety bez wzajemności. Stąd moje ambiwalentne uczucia wobec ogrodów zoologicznych. Z jednej strony serce mi się kraje na widok apatycznych zwierząt, zamkniętych na niewielkiej przestrzeni, pozbawionych możliwości wyboru własnej drogi życiowej i zmuszanych do oglądania durnych ludzi, którzy stukają w szybę i stroją jakieś miny. Z drugiej jednak strony zdaję sobie sprawę, że dla każdego gatunku, który zachował jeszcze resztki przytomności umysłu, kontakt z człowiekami znajduje się na raczej odległym miejscu jeśli chodzi o listę marzeń. Ja to doskonale rozumiem, też nie przepadam za ludźmi. Dopuszczam więc w naszych wzajemnych relacjach delikatną perswazję, którą nauczyciel od matmy w naszej podstawówce określał jako…
-
-
Żeby nie było…
… ze zaginęłam w akcji. Nic podobnego, jestem tylko na wakacjach. Kłopot jest zasadniczo jeden – internet chodzi jak chora krowa, obciążona Krojcfeldem Jakobem (a propos, ktoś wie może, co się stało z rozgąbczeniem mózgu, które to powinno było, zgodnie z zapowiedziami – a pamięć epidemiologiczną to mam akurat dobrą – zdziesiątkować ludzkość jakoś tak teraz właśnie? Znaczy ja znam parę osób z rozgąbczeniem, z jedną nawet mieszkam, ale to chyba nie ma nic wspólnego w Krojcfeldem, o Jakobie nie wspomnę). W zeszłym tygodniu porwałam się z motyką na słońce (akurat wyszło przypadkiem na tak zwany firnament) i pełna najlepszych chęci postanowiłam zamieścić wpis o szczególnie ubogacającym doświadczeniu kinematograficznym. I…