Zwykle mam jakieś pojęcie na temat miejsca, do którego wybieram się na urlop. Nawet jeśli są to oklepane banały typu “Kuba wyspa jak wulkan gorąca” to przynajmniej wiadomo, jakie ciuchy spakować. Na temat Teneryfy wiedziałam tyle, że rodzice Malin z cyklu powieściowego Monsa Kellentofta “Cztery pory zbrodni” kupili tam apartament, tak jak wielu skandynawskich emerytów. Na tej podstawie zakładałam, że pogoda musi być tam w każdym razie lepsza niż w Szwecji. Przepytywani pod tym katem znajomi, jak mantrę powtarzali, że wiosna. No dobrze, ale co to znaczy wiosna? Wiosna po polsku to może być 30 stopni równie prawdopodobnie jak przygruntowe przymrozki i śnieg. Okazało się, że Teneryfa w grudniu oferuje…
-
-
Żeby nie było…
… ze zaginęłam w akcji. Nic podobnego, jestem tylko na wakacjach. Kłopot jest zasadniczo jeden – internet chodzi jak chora krowa, obciążona Krojcfeldem Jakobem (a propos, ktoś wie może, co się stało z rozgąbczeniem mózgu, które to powinno było, zgodnie z zapowiedziami – a pamięć epidemiologiczną to mam akurat dobrą – zdziesiątkować ludzkość jakoś tak teraz właśnie? Znaczy ja znam parę osób z rozgąbczeniem, z jedną nawet mieszkam, ale to chyba nie ma nic wspólnego w Krojcfeldem, o Jakobie nie wspomnę). W zeszłym tygodniu porwałam się z motyką na słońce (akurat wyszło przypadkiem na tak zwany firnament) i pełna najlepszych chęci postanowiłam zamieścić wpis o szczególnie ubogacającym doświadczeniu kinematograficznym. I…