Zeby była jasność – nie mam nic przeciwko zdzierstwu w dziedzinie pop-kultury. Rozumiem artystów i wytwórnie, odgrzewające po raz enty swoje największe przeboje po to, by je ponownie sprzedać w “złotych kolekcjach”, “the best of” czy “speszal ediszyns”, które są zupełnie takie same jak te nie-speszyl, tylko okładka bardziej świeci. Pojmuję finansową zasadność kręcenia sequeli, prequeli i rozbijania książek na części. Albo pomysłów typu – zróbmy to samo, co już było, tylko damy więcej gołych lasek i Leo di Caprio, wyjdzie gites. Każdy chce zarobić, co w obecnych czasach jest coraz trudniejsze, a póki są odbiorcy, chętni by zapłacić za wirtualną wycieczkę do innego świata i oderwanie się od przyziemnej…