Jeśli chodzi o ten dzień, uczucia mam mięszane. Kiedyś sabotowałam po całości. Wtedy jeszcze byłam młoda i głupia i wierzyłam, że zdechłe goździki dadzą się w prostym przeliczeniu wymienić na ustawy, partnerstwo i parytety. No ale się nie dało, a wręcz nawet jest coraz gorzej, co dobitnie pokazało kilka minionych debat sejmowych. Prosty przelicznik wygląda na obecną chwilę tak, że można zapierdalać w robocie, potem w domu, dodatkowo jeszcze jakąś fuchę sobie dobrać, co do tego faktycznie udało się wypracować duży margines wolności i kobiecie zarobionej jak dziki osioł 24 godziny na dobę nikt złego słowa nie powie, oczywiście pod warunkiem, że zupa będzie wporzo i rodzina nie poczuje się…
-
-
Hip your life!
Taaaa, mniej więcej orientuję się, że ten tytuł nie ma sensu. Ubiodrz swoje życie…? No jasne, trzeba korzystać zanim nam powszczepiają endoprotezy, a ten moment nieuchronnie się zbliża. OK, wiec załóżmy, że o to chodzi. Od kilku miesięcy towarzyszy mi męczące uczucie, że marnuję życie. Z lektury blogów lajfstajlowych wynika dobitnie, że egzystuję nawet nie na obrzeżach mejnstrimu, ale w ogóle poza nim. Postanowiłam więc to zmienić w trybie natychmiastowym. Wiecie, o co kaman – eksponowanie gadżetów z wizerunkiem jabłka, śniadania na mieście, przechadzki w środku dnia Traktem Królewskim, względnie alejkami galerii handlowej (nie żeby prawdziwej galerii, bo tam to zawsze czai się niebezpieczeństwo w postaci produktów artystycznych, więc lepiej…