Z nowym filmem Polańskiego kłopot jest ten sam co z Rzezią. Czyli nie jest filmem. Na pozór, wydaje się, nie wykorzystuje nawet możliwości, jakie daje sfilmowanie sztuki. Rzadko który reżyser potrafi opanować chęć sięgnięcia po pozateatralne środki wyrazu, dodania jakiś z dupy wziętych scen, paru zbędnych plenerów, na takiej zasadzie, jak, przepraszam za analogię, pies liże się po kroczu i koniec końców ze świetnego Cudu na Greenpoincie robi się gniot pt. Szczęśliwego Nowego Jorku. Napisałam: pozornie i podtrzymuję. Polański nie wyprowadza swoich bohaterów na zewnątrz, nie dodaje żadnych efektów specjalnych, a oświetlenie, kostiumy i dekoracje zmieniane są ręcznie, tak jak się dzieje w teatrze. Więc po co w ogóle robić z…