Jak już onegdaj nadmieniałam, mam niejaki problem z francuską kinematografią. W tamtym wpisie chodziło konkretnie o komedie, a detalicznie – Amelię, jednak muszę wyznać, że kłopot się zrobił progresywny. Po zastanowieniu doszłam do wniosku, że moja ponura osobowość, nakazująca spoglądać spode łba i spodziewać się wszystkiego najgorszego, nie wytrzymuje konfrontacji z historiami o ludziach, których dobroć czystego, naiwnego serca, doczekała się nagrody w postaci happy endu. Zresztą, nie ma co niuansować i udawać mądrali, powiem prawdę. Mam kłopot z francuskim, podobnie jak z czeskim. Niczego nie ujmując tej pięknej mowie, zwyczajnie jak słyszę ludzi, mówiących którymś z tych języków, nie potrafię uwierzyć, że oni tak serio. No ale do rzeczy. Kiedy…
-
-
Kto się boi Keysera Soze, czyli scenarzysta z iskrą bożą
Pierwszy był chyba Dom gry Davida Mameta, pokazywany jakoś w końcówce lat 80-tych w ramach corocznych Konfrontacji. Wtedy już na szczęście nie obowiązywała drakońska zasada, że połowa filmów musi pochodzić z bloku wschodniego (Jezusie, ile się człowiek gniotów z tej okazji naoglądał!) , bo inaczej to by się kryminał do podstawowego składu raczej nie załapał. Dotąd klasyczne kryminały znałam tylko z książek. Klasyczne, czyli takie, w których odbiorca ma szansę zmierzyć się z intelektem twórcy. Żeby był rezultat, trzeba stworzyć warunki, a nie każdemu się chce. Wymaga to przemyślanej fabuły, sprytnego podrzucania tropów prawdziwych i fałszywych, wyprowadzania odbiorcy na manowce i kręcenia, ale tak, żeby, jak już wszystko się wyjaśni i…