Wróciłam właśnie z wczasów odchudzających. Nazwa, moim zdaniem, wprowadza w błąd, znacznie bardziej adekwatny byłby survival. Gremlin mnie wyśmiał. Mówi, że na obozie tenisowym miał to samo tylko bardziej plus czasu na sen tyle, co rekruci w Legii Cudzoziemskiej, no ale weźmy pod uwagę różnicę wieku. Przed wyjazdem ambitnie planowałam prowadzić dziennik, ale sprawdziło się powiedzenie, że niewiele warte są plany ludzi i myszy, gdyż przeważnie idą precz. Zycie brutalnie zweryfikowało moje zamierzenia i koniec końców podczas minionego tygodnia nie miałam czasu na żadne czynności poza tymi podtrzymującymi życie. Z rzadka tylko zdarzały mi się chwile zadumy nad kotletem warzywnym w stołówce, stąd tytuł. Ale do rzeczy: Dzień pierwszy…
-
-
Katować się w imię diety
Niedawno podczas rozmowy na towarzyskim forum internetowym padło to właśnie tytułowe stwierdzenie. W kontekście – nie warto katować się w imię diety. Pomyślałam sobie – a właściwie czemu nie? Pod jakim mianowicie względem katowanie się w imię diety jest gorsze od katowania się pracą zawodową w imię mglistej podwyżki? Albo katowania się pracą na działce/ w ogródku w imię najpiękniejszego skalniaka w sąsiedztwie, kosztem jęczącego kręgosłupa i wypadającego dysku? Czy na ten przykład katowania się „Cmentarzem w Pradze” w imię nie wiem nawet czego – mody? obycia? Albo spędzenia połowy dnia na zakupach i większości weekendu w kuchni po to, by znęcać się nad rodziną pięciodaniowym obiadem, którego jak nie…