No i tak się porobiło, że przekształciłam się w totalny flak pod każdym względem. Co oznacza, że przyszła pora na sen zimowy. Do marca, z krótkimi przerwami okolicznościowymi, będę trwała w półhibernacji, budząc się co jakiś czas celem ponarzekania na pogodę, krótkie dnie i w ogóle dupny klimat. Nie przepadam za tą formą egzystencji. Na szczęście istnieje doraźny ratunek w postaci filmów kocykowych, którymi od czasu do czasu można sobie poprawić samopoczucie na zasadzie refleksji, że inni , niechby nawet fikcyjni, mają jeszcze bardziej chujowo. Nie jest to gatunek powszechnie przyjęty. Kocykowe filmy zaliczane bywają do tak odległych kategorii jak dramat psychologiczny, komedia obyczajowa, bądź też do modnego ostatnio…
-
-
Wenus w futrze
Z nowym filmem Polańskiego kłopot jest ten sam co z Rzezią. Czyli nie jest filmem. Na pozór, wydaje się, nie wykorzystuje nawet możliwości, jakie daje sfilmowanie sztuki. Rzadko który reżyser potrafi opanować chęć sięgnięcia po pozateatralne środki wyrazu, dodania jakiś z dupy wziętych scen, paru zbędnych plenerów, na takiej zasadzie, jak, przepraszam za analogię, pies liże się po kroczu i koniec końców ze świetnego Cudu na Greenpoincie robi się gniot pt. Szczęśliwego Nowego Jorku. Napisałam: pozornie i podtrzymuję. Polański nie wyprowadza swoich bohaterów na zewnątrz, nie dodaje żadnych efektów specjalnych, a oświetlenie, kostiumy i dekoracje zmieniane są ręcznie, tak jak się dzieje w teatrze. Więc po co w ogóle robić z…