To, wbrew pozorom nie będzie tekst kulinarny, lecz o muzyce. No to ja może zacznę od pieca. Pojęcie „progresywnego rocka” jest, jak dla mnie, równie użyteczne co „magiczny realizm”, czyli stworzone głównie po to, żeby się powietrze ruszało. Oczywiście pojmuję ciągoty do klasyfikacji wszystkiego, to chyba zresztą sięga czasów biblijnych, gdy Stwórca kazał nam ponadawać nazwy. Parę lat minęło, ale poczucie obowiązku widać zostało. Praktyczne zastosowanie nazwy rock progresywny upatruję jedynie w tym, że tak zdefiniowani muzycy mają pełne prawo, a nawet powinność prezentować się w klubie Progresja. No bo stylistycznie pełna zgodność, nie ma się do czego przyczepić. O norweskim zespole Gazpacho dowiedziałam się ze składanki, nagranej przez kolegę.…
-
-
Noe, morderca Boży
Ooops I did it again. Kiedy zwierzyłam się znajomej, że właśnie wybrałam się na film o Noem, wybranym uprzednio przez Boga, co wątpiący w skuteczność lekcji religii dystrybutor postanowił dodatkowo podkreślić w tytule, dała mi do zrozumienia, że na stawianie do pionu osoby dwukrotnie już rozczarowanej Hobbitem, zwyczajnie szkoda czasu. Naprawdę nie jestem w stanie tego wytłumaczyć. Wygląda na to, że z superprodukcjami w 3D łączy mnie jakaś masochistyczna relacja, bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że dostaję po łbie i wracam po więcej? Hit me baby one more time. Na swoje usprawiedliwienie napomknę tylko, że skorośmy się już ze starym nastawili na pójście do kina, wyszło, że wybór mamy…