… istnieją pewne kamienie milowe, po których nic nigdy nie jest takie jak wcześniej. Ponieważ nadal odczuwam silny związek z klimatami filmowymi, a Szkarłatny kwiat podziałał na mnie bardzo marzycielsko, pozwólcie, że pociągnę temat. Rzecz jasna, filmowe kamienie milowe to sprawa osobista i każda z pewnością ma własne. Mężczyźni podobno też mają. W mocno już zapomnianym (niesłusznie! niesłusznie!) serialu “Skrzydła” był nawet bohater, który z dokładnością do jednej sekundy potrafił określić, w którym momencie w danej produkcji pojawia się goły biust. Damski, dla ścisłości. No cóż, co kto lubi. W biustach, bez względu na ich płeć, nie jestem mocna, a już na pewno nie z dokładnością do sekundy, natomiast specjalizuję się w marzycielskich spojrzeniach oraz specyficznie wycedzonych kwestiach. I w ogóle mi to z wiekiem nie mija.
Zaczęło się chyba od Luke’a Skylwalkera, patrzącego marzycielsko na dwa zachodzące nad Tatooine słońca. Mark Hamill dysponował jeszcze wówczas młodzieńczą, przedwypadkową twarzą, więc marzycielskie spojrzenie wyszło mu wręcz pokazowo, czego oczywiście na archiwalnych zdjęciach, wygrzebanych w googlach nichuja nie widać.
Ale kiedy tylko zdążyłam nabrać wiary, że to właśnie on będzie romantycznym bohaterem sagi, w drugiej części mocno zdziwaczał, zaczął widzieć świetliste postacie, podnosić wzrokiem przedmioty i w ogóle sprawiał wrażenie, jakby miał gdzieś pokładane w nim nadzieje. Podczas gdy Luke zaliczał kolejne odloty, stanowisko romantyka zwinął mu sprzed nosa Harrison Ford, zaklęty w karbonicie niczym Spiąca Królewna. Lakoniczny dialog z Leią: I love you. I know, załatwił resztę. Dla fanów Gwiezdnych Wojen nie jest tajemnicą, że kwestia, wypowiadana przez Hana Solo była autorskim pomysłem Forda. W myśl scenariusza miał odpowiedzieć “I love you too”, aktor uznał jednak, że taka wypowiedź nie pasuje do jego postaci.
I nawet człowiek nie zdążył nabrać oddechu po tych emocjach, gdy pojawił się boski Robert Redford, myjący głowę Meryl Streep nad afrykańskim potokiem. Ta scena, przysięgam, dotąd mi się czasem śni.
Czynności pielęgnacyjne mają oczywiście swoją specyficzną symbolikę. Czasem nie musi nawet zachodzić interakcja między bohaterami, żeby było emocjonująco. Mam na myśli sceny typu: a tymczasem… kiedy to w samotności bohater robi coś, nie pozostawiającego złudzeń w kwestii jego najprawdziwszych uczuć, chociaż bohaterka nie ma o tym pojęcia. Zresztą nie musi, ważne, że my wiemy. Klasyką gatunku jest oczywiście goły Harvey Keitel za pomocą własnej koszuli polerujący tytułowy fortepian.
Swoją drogą zastanawiam się, co właściwie powoduje, że jakaś postać tak bardzo zapada w pamięć, podczas gdy wielu aktorów, celowo obsadzonych w rolach, którymi , wedle wszelkiego prawdopodobieństwa i zgodnie z zamiarami speca od castingu, nastolatki powinny wyplakatować sobie cały pokój, zawodzą. Sztandarowym przykładem jest dla mnie Leonardo di Caprio w “Titanicu”. Niby wszystko powinno pójść zgodnie z planem – Leo u szczytu sławy, niezły skądinąd aktor, miliony dolarów wpakowane w superprodukcję i jeszcze trochę w promocję, no i heroiczny zgon na koniec, teoretycznie nie miało prawa nie zadziałać. Sama przy każdej powtórce zachodzę w głowę, który czynnik zawiódł. Inny przykład – Keanu Reeves w “Speed” i “Matrixie”. Jeśli o niego chodzi to akurat jestem zdania, że dał ciała w scenach romantycznych. W rezultacie łatwo go postrzegać jako rodzaj atrakcyjnej wizualnie rzeźby, takiej do postawienia w przedpokoju.
Gdy tymczasem inni aktorzy powinni, moim zdaniem zrezygnować z gaży, a nawet dopłacać reżyserowi za to, jak ich pokazał. Taki dług wdzięczności ma wobec Sama Mendesa Kevin Spacey za “American Beauty” (ale jak już trochę przypakował w garażu). On, przeciwnie niż Leo, był na z góry przegranej pozycji. Bo co ciekawego można znaleźć w nieudaczniku w średnim wieku, którego zachowanie budzi zażenowanie praktycznie wszystkich, z widzami włącznie? To, co na spółkę z reżyserem Spacey zrobił z tej roli, zasługuje na wszystkie Oscary i Złote Globy, jakie razem zdobyli i jeszcze kilka.
CDN…