Kiedy mówię, że zwiedziłam pół świata, to wiem, co mówię. Nie, że w sposób uporządkowany, tego nie mówię. Nigdy w życiu nie byłam w Poznaniu, Wrocławiu, Rzeszowie, ani Zamościu. Łatwiej trafię do Sukhumvit w Bangkoku niż na Kazimierz w Krakowie. Nigdy nie byłam w Rzymie, Paryżu, Londynie, Dublinie, ale po Ciudad Bolivar, Santo Domingo, Amsterdamie czy Bremie mogłabym oprowadzać wycieczki. Ani się nie chwalę ani nie biczuję, po prostu tak u mnie jest.
Jednak gdyby mnie ktoś spytał o miasta wyjątkowe, magiczne, to z moich chaotycznych doświadczeń podróżniczych wyłaniają się trzy: na pierwszym miejscu oczywiście Warszawa, chociaż niekoniecznie współczesna, bo w marzeniach nagminnie powraca Warszawa mojego dzieciństwa, gdy Żoliborz był czymś w rodzaju małej wioski, gdzie wszyscy się znali i nikt nie zamykał drzwi na klucz. A na drugim miejscu ex aequo: Bangkok i Hawana.
I tu się robi problem. Hawana jest bowiem miastem całkowicie nieobliczalnym. Jadąc tam, nigdy nie wiesz, co zastaniesz na miejscu.
Moi bliscy znajomi zwiedzali Hawanę w 2000 roku. Było biednie, knajpki na starówce dopiero kiełkowały. 12 lat później, gdy mnie tam zawiało, Hawana kwitła. Pełno turystów, pełno kawiarenek, Plaza Vieja zastawiona stolikami, kapele uliczne, pokazy iluzjonistów i parady na szczudłach. Po Maleconie, nadmorskiej promenadzie Hawany, którą w filmie „Śmierć nadejdzie jutro” zagrała nadmorska promenada w Kadyksie (wszystko się prawie zgadzało, oprócz fortecy na końcu promenady, która w Hawanie jest, a w Kadyksie wręcz przeciwnie), przewalały się tłumy.
W tym roku pojechaliśmy tam po raz drugi, dwa miesiące po tym, gdy Kuba, po dwuletniej izolacji, otworzyła się na turystów. Na Maleconie pustki. Pisząc pustki, mam na myśli: żywego ducha, oprócz dwóch przygnębionych wędkarzy. Żadnej młodzieży, żadnych magnetofonów, żadnej fiesty. 10 lat temu na murku nie można było wolnego miejsca znaleźć, w styczniu tego roku nie można było znaleść miejsca zajętego. Przypomniała mi się stara harcerska piosenka „Smutno w Gorcach jest jesienią”.
Na Placu Katedralnym, gdzie 10 lat temu tańczyłam tango z osiemdziesięcioletnim panem, palącym absurdalnych rozmiarów cygaro, który twierdził, że należał do pierwszego składu Buena Vista Social Club i pokazywał wszystkim swoje zdjęcie na okładce „National Geographic”, ostały się tylko zamknięte na kłódkę kredensy, z których w dawnych czasach rum lał się hektolitrami.
Zabudowa w pierwszej linii brzegowej została całkowicie odpuszczona. Tam, gdzie kiedyś tętniły życiem hotele, nocne kluby i kawiarnie z widokiem na morze, teraz są rusztowania i tabliczki ostrzegające przed spadającymi cegłami.
W głąb miasta jest równie przygnębiająco. Ambos Mundos, gdzie 10 lat temu mieliśmy sztamę z panią od toalet, że tylko tam chodziliśmy sikać, nie tyle ku czci mieszkającego tam ongiś Hemingwaya, tylko dlatego, że gdziekolwiek nie szliśmy, zawsze był po drodze, a ona na nasz widok tylko wzdychała: oj, muchachos, znowuście się serwezy opili, zamknięty na głucho.
Hemingwayowi zza grobu nie udało się ocalić Ambos Mundos, za to wypłynął na los dwóch barów. Hemingway, którego osobiście nie cenię zbytnio jako pisarza, natomiast doceniam jego wpływ na rozwój alkoholizmu, napisał kiedyś: „Moje mojito w Bodeguicie, moje daiquri we Floridicie”. Dzięki tym słowom oba lokale nadal funkcjonują, jako żelazne punkty wycieczek śladami Hemingway’a.
Co poszło nie tak? Ano… Nie znam się na ekonomii, ale tak sobie myślę, że jeśli się obstawia, że odtąd 90 proc. dochodów kraju ma pochodzić z turystyki, a potem przychodzi dwuletni lockdown, to może być trochę taki one way ticket. A było to tak: w 1970 roku Fidel Castro ogłosił powszechną mobilizację w zakresie zbiorów trzciny cukrowej. Kuba miała stać się potęgą cukrową, jak za czasów kolonialnych. By zebrać zakładane 7,2 miliona ton w rok, Castro odwołał wszystkie święta i wolne dni i wydłużył rok do 18 miesięcy. Kiedy mimo to nie udało się osiągnąć zakładanych zbiorów, obraził się i stwierdził, że skoro tak, to chuj z tą trzciną, Kuba będzie zarabiać na turystyce, a obywatele nie mieli nic do gadania. No, są takie sytuacje. W Polsce na przykład PiS obraził się na Fundusz Odbudowy i w naszym imieniu stwierdził, że na chuj nam te miliardy, tak dla porównania.
Akurat nam rezygnacja z Funduszu Odbudowy da w kość dość szybko i zauważalnie, na Kubie trochę to trwało, bo turystyka dobrze żarła aż do pandemii. Ale za to jak się wywaliło, to po całości.
Fidel nie żyje od ponad pięciu lat. Na Kubie popularny jest taki dowcip: Fidel umarł i po śmierci z zawyżoną samoceną pcha się do nieba, no ale św. Piotr nie ma go na liście. W czyśćcu też nie, więc Fidel ląduje w piekle, gdzie Lucyfer wita go z otwartymi ramionami, wjeżdża rumik, cygarka, ale Fidel się orientuje, że walizkę zostawił u wrót nieba. Lucyfer na to: zaraz sprawę załatwimy, moi goście nie będą przecież sami bagażu dźgać. I wysłał dwóch z rogami po walizkę. Diabły trafiają na zamkniętą bramę, bo już po fajrancie, ale walizka stoi tuż za bramą. No to jeden przeskakuje przez ogrodzenie, za nim drugi, a aniołowie tak patrzą i jeden do drugiego: nie no, poważnie? Fidel w piekle dopiero 10 minut, a my już mamy pierwszych migrantów.
Nawiasem mówiąc, nadal mam ten tiszert sprzed 10 lat, i w tym roku wrócił ze mną na Kubę. Okazał się trwalszy od kubańskiego względnego dobrobytu i trzyma się znacznie lepiej niż kubańska gospodarka.