Rozdział 2
W domu zastałam dodatkowego psa. Nie było to dla mnie zaskoczeniem, gdyż dodatkowy pies, należący do mojej mamy, aczkolwiek właściwie kwestia przynależności w przypadku zwierząt domowych nigdy nie jest zupełnie oczywista, bywał u nas częstym gościem. Za każdym razem jego obecność oznaczała, że wieczór spędzę na kojeniu zszarganych kocich nerwów i odpowiadaniu na liczne pytania, jak w ogóle śmiałam dopuścić do takiej sytuacji, że kot we własnym domu nie czuje się komfortowo.
Wprawdzie relację między moimi własnymi zwierzętami: psicą rasy Yorkshire Terrier i kotką rosyjską niebieską, trudno było nazwać piękną przyjaźnią, ale przyzwyczaiły się do siebie i spięcia zdarzały się rzadko. Nie da się jednak ukryć, że mój pies, choć malutki, posiadał serce wielkiego wojownika, jak wszystkie teriery i wystarczyło wsparcie drugiego teriera, by postanowił raz na zawsze rozprawić się z kotem i raz na zawsze rozprawiał się z nim mniej więcej co drugi dzień. Na razie zlekceważyłam całe towarzystwo i zabrałam się za gotowanie czterech jajek na twardo, co wprawdzie nie uchodzi powszechnie za wielkie wyzwanie, ale ja jestem znana ze zdolności spaprania wszystkiego, co można poddać obróbce cieplnej.
Było naprawdę gorąco. Lato, jak zwykle w przypadku kiedy miało go nie być, waliło człowieka po głowie trzydziestoma stopniami Celsjusza. W biurze temperatura nie dawała się we znaki, ale mury mieszkania zdążyły już nabrać ciepła i z jakiś tajemniczych przyczyn postanowiły tym dobrem obdarzyć także lokatorów, w tym mnie.
Zadzwonił domofon i sfora psów rzuciła się do przedpokoju. Otworzyłam drzwi z mieszkania do przedsionka, ale za szklaną taflą drzwi przeciwpożarowych, na korytarzu stała nie moja mama, której się spodziewałam, wnioskując z obecności psa, tylko Janusz. Musiał przyjechać prosto z pracy, bo był jeszcze w marynarce. Nawet się nie odezwałam tylko westchnęłam ciężko i wymownie.
– Gorąco – zauważył bystrze Janusz, przeciskając się obok mnie w ciasnym przedsionku – Masz coś do picia?
Oczywiście, miałam. Warszawską kranówkę…Wmaszerował do salonu, jak do siebie, usiadł w fotelu i zepchnął kota, który zdążył mu się zameldować na kolanach. Kot nie zniechęca się łatwo i jeśli już upatrzył sobie jakieś kolana, potrafi ponawiać próby w nieskończoność. Usadowiłam się ze swoją szklanką na kanapie.
– Dobra, do rzeczy – powiedziałam, bo przecież gotowały mi się jajka – Co to za pożar, że aż pofatygowałeś się osobiście?
Janusz westchnął rozdzierająco i zrzucił kota.
– Pamiętasz ciotkę Marię? – zapytał.
Kiwnęłam głową. Ciotka Maria była rodzoną siostrą mojej teściowej. Tuż po naszym ślubie wyjechała do Stanów Zjednoczonych pracować jako pomoc domowa. Uzbierało się tej nieobecności dobrych parę lat i szczerze mówiąc zapomniałam trochę o jej istnieniu.
– No więc ciotka Maria zamierza wrócić do kraju – poinformował mnie Janusz i zamilkł.
Siedziałam spokojnie, no bo co miałam robić w taki upał. Ciąg dalszy jeśli nastąpi, pewnie mnie nie ominie. Janusz ponownie zrzucił kota z kolan.
– Ciotka ciągle ma to mieszkanie na Żoliborzu – kontynuował tonem wypranym z wszelkich emocji – które przez cały czas jej nieobecności było wynajmowane obcym ludziom. Teraz jest oczywiście w opłakanym stanie i ciotka z mamą uradziły, że moja mama zrobi tam remont przed powrotem ciotki. No i…
– Dobra – przerwałam mu – Ale co mi do tego?
Janusz westchnął jeszcze ciężej.
– Mogłaby to być prosta sprawa, gdyby ciotka przesłała pieniądze na konto mojej mamy, mama robi remont, finto. Ale kiedy od się do czegoś zabierają we dwie, to nic nie może być prosto.
Znowu kiwnęłam głową. Doskonale wiedziałam, co ma na myśli.
– Więc wymyśliły, że ciotka da pieniądze jakiejś pani, która leci do Polski. Ktoś te pieniądze musi odebrać. Ja powiedziałem, że to idiotyczny pomysł, a ty się wpakowałaś. Jak zwykle zresztą.
Spróbowałam sobie wyobrazić siebie ścigającą po lotnisku wszystkie pasażerki płci żeńskiej przybyłe właśnie ze Stanów. Sama nie dam rady, trzeba by jakoś tyralierą iść…
– Zaraz, moment – oprzytomniałam w końcu – znaczy się, że co? Mam mieć goździk w klapie i aktualne wydanie Gazety Wyborczej…? – wstałam z kanapy i ruszyłam w nerwową rundkę po pokoju. Kot ożywił się, ustawił mi się przy nodze i zaczął chodzić ze mną, jak wyszkolony pies policyjny.
– Nie lataj tak – powiedział niecierpliwie Janusz – Zastanawiam się.
Zatrzymałam się i popatrzyłam na niego z nadzieją.
– Pojechać z tobą nie mogę – powiedział wolno, zastanawiając się – bo muszę być w Krakowie i nie dam rady tego przełożyć. Weź ze sobą telefon…
– No pewnie, że wezmę ze sobą telefon – warknęłam – Tylko co z tego? Nawet jak się coś wydarzy, to jaką ewentualną interwencję planujesz podjąć z Krakowa?
– Racja – powiedział Janusz i zamyślił się głęboko – No to ja nie wiem….
– A my coś w ogóle wiemy o tej pani? – zapytałam – Na przykład jak wygląda…? Jakoś mi się wydaje, że to może być przydatna informacja.
Janusz popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
– Czy ty w ogóle rozmawiałaś z moją mamą? – zapytał – czy zgodziłaś się na krzywy ryj?
– Oczywiście, że na krzywy ryj – odpowiedziałam z oburzeniem – zawsze się zgadzam, jak mnie twoja mama o coś prosi.
– No właśnie – westchnął ciężko Janusz i zamilkł, najwyraźniej analizując niedostatki mojej osobowości.
Z powrotem usiadłam na kanapie. I pomyśleć, że żyłam sobie spokojnie, mając za jedyne życiowe wyzwanie ugotowanie kilku jajek na twardo. Gdybym miała dokonać porównania, jak się mam ja do szpiegowskich misji polegających na zidentyfikowaniu kompletnie nieznanej osoby i wyłudzeniu od niej grubszej gotówki, to zestawienie norki z harfą samo by mi się nasunęło.
– Podsumujmy – zaproponowałam – Mam na lotnisku znaleźć osobę, o której nie wiem, jak się nazywa ani jak wygląda, ale wiem, że ona nie wie, jak ja wyglądam i czy jestem sobą, tobą, czy może twoją mamą. Pomijając ten drobiazg, mam ją nakłonić do pozbycia się kilku plików zielonych, przeliczyć tę kasę w tłumie kieszonkowców, a jeśli się nie zgadza, przypalić pięty tej pani, żeby oddała całość, co będzie nieco trudne, bo nie wiem także, o jakiej sumie mowa. Potem mam zapakować tę kasę do torebki, złapać taksówkę, bo o jeździe własnym samochodem nie ma mowy przy tym, co się tam teraz dzieje z dojazdami, dopilnować, żeby taksówkarz nie ubił mnie gdzieś w ciemnych krzakach, wrócić z tą kasą do pracy, a popołudniu odwieźć ją twojej mamie. Tak to ma wyglądać?
Janusz pokręcił głową
– Zapomniałaś dodać, że jeśli coś pójdzie nie tak to będzie twoja wina – podpowiedział grobowo
– Wiesz – powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy – ty to zawsze przewidujesz najczarniejszy scenariusz. Okaż trochę wiary w ludzi!
Wzruszył ramionami.
– Na twoim miejscu zadzwoniłbym i odwołał całą akcję – zaproponował sucho
Odezwał się we mnie duch przekory. Przecież Janusz nigdy mnie nie doceniał, no nie? A co, nie poradzę sobie z taką drobną sprawą? Właśnie, że sobie świetnie poradzę i załatwię wszystko zupełnie jak dorosła osoba. Wstałam energicznie z kanapy i w tym samym momencie wybuchły jajka, o których na śmierć zapomniałam. Janusz drgnął nerwowo.
– Co to było? – zaniepokoił się
Obrzuciłam go wściekłym spojrzeniem.
– Jajka wybuchły – warknęłam
– No właśnie – powiedział Janusz wymownie i westchnął ciężko.
Zaczęło śmierdzieć spalenizną, więc energicznie ruszyłam do kuchni namoczyć garnek i otworzyć jeszcze jedno okno, nie wiadomo po co, bo upalne powietrze i tak stało w miejscu.
– Poradzę sobie – zapewniłam Janusza przez ramię – zadzwonię do twojej mamy, powiem jej, żeby wszystko dookreśliła, rysopis i personalia i pojadę, Na pewno wszystko pójdzie dobrze.
Wypadłam tak przekonująco, że aż sama sobie uwierzyłam.
Teściowa okazała lekkie zdziwienie faktem, że dzwonię do niej w środku nocy, dokładnie rzecz ujmując o wpół do dziewiątej, i piętrzę jakieś trudności. Po krótkiej chwili okazało się, że zadane przeze mnie pytania pozostaną bez odpowiedzi z tego prostego powodu, że mojej teściowej nie przyszło do głowy, aby zadać je swojej siostrze Marii, przebywającej obecnie w Stanach Zjednoczonych.
Uświadomiłam jej, nie bez trudu, jakie konsekwencje może mieć dokonana przeze mnie napaść na niewłaściwą osobę i pozbawienie jej zawartości portfela, roztoczyłam sugestywną wizję siebie zakutej w kajdany i przetrzymywanej w kazamatach po wsze czasy oraz zleciłam telefon do Stanów i zadanie sformułowanych przeze mnie pytań. Po cichu liczyłam na to, że moja teściowa nie postanowi spisać mnie na straty na zasadzie „pierwszy kot za płot”, chociaż oczywiście ze względu na separację z jej synem, nie mogłam być tego całkowicie pewna.
Odłożyłam słuchawkę i zerknęłam na mojego odseparowanego małżonka, żeby upewnić się, że podziela mój entuzjazm wobec tak świetnie i dorośle załatwionej sprawy. Patrzył na mnie z powątpiewaniem.
– Dobrze – powiedział i wstał z fotela – Pojadę do mamy i przypilnuję, żeby zadzwoniła do ciotki i zadała właściwe pytania.
Rozległ się dzwonek u drzwi i sfora psów znów rzuciła się do przedpokoju. Moja mama miała własne klucze, więc zanim przebiliśmy się przez kłębiące się zwierzęta, stała już w przedpokoju. Nie od razu potrafiliśmy się zdobyć na oderwanie wzroku od jej włosów i gapiliśmy się w milczeniu, w sposób urągający wszelkim zasadom dobrego wychowania.
– A, ten kolor..? Oberżyna – wyjaśniła moja mama pobłażliwym tonem – wszyscy tak reagują.
Odzyskałam głos.
– A nie zastanawiałaś się, dlaczego? – zainteresowałam się
Moja mama zerknęła do lustra.
– No może rzeczywiście jest trochę zbyt intensywny… Janusz, a ty jak myślisz?
Janusz postanowił zachować się bohatersko.
– Twarzowy – wymamrotał – No, będę leciał. Zadzwonię do ciebie – obiecał mi, po czym rzucił jeszcze jedno spłoszone spojrzenie na oberżynę mojej mamy.
Niczego bardziej nie pragnęłam niż zostać w końcu sama. Musiałam wywietrzyć garnek, ugotować nowe jajka, a przede wszystkim potrzebowałam refleksji wstecznej względem – powiedzmy sobie szczerze – idiotycznej obietnicy złożonej mojej teściowej. Mama tymczasem poprawiała fryzurę przed lustrem – to przygładzała to stroszyła.
– Janusz często do ciebie wpada, prawda? – zagadnęła z ręką we włosach
– No – odpowiedziałam treściwie
Mama odwróciła się od lustra.
– Nie, nie, ja tak tylko zauważyłam – powiedziała
– Mam wydać jakiś biuletyn w tej sprawie? – zapytałam jadowicie
Moja mama zrobiła wyszczerz, który może miał być pokrzepiający, ale wypadł dość sztucznawo.
– Moje dziecko, ja się w twoje sprawy nie wtrącam. Zdecydowałaś jak zdecydowałaś. Poradzisz sobie w życiu. A propos, wybrałam sobie w końcu te wczasy. Jadę nad morze.
Moja mama każdego roku umartwiała się na wczasach odnowy biologicznej. Obrzucanie błotem, posiłki złożone z listka sałaty, forsowne marszobiegi – za niebotyczną cenę można było zapewnić sobie survival, na który ja bym się nie zdecydowała nawet gdyby dopłacali. Survival moja mama zaczynała już na etapie pakowania walizek, mianowicie zabierała ze sobą cały dom, a także pełen asortyment osiedlowego sklepu spożywczego. Za każdym razem wyjeżdżała z całkowitą pewnością, że turyści wypoczywający w nadmorskich miejscowościach nie zajmują się niczym innym poza wykupywaniem ze sklepów zapasów cukru. Co roku jej bagaż wyglądał i ważył tak, jakby wybierała się do bimbrowniczego zagłębia kraju. Po czym większość produktów przywoziła z powrotem, bo przecież jakby je wszystkie zjadła, to przy końcowym ważeniu zabiliby ją śmiechem.
Kiedy zabrała psa i wyszła, było już po dziewiątej. Co stwierdziłam, patrząc na zegarek, bo aura, która zza okien wpełzała do mieszkania, nadal nie dawała wytchnienia. Upał nie zelżał ani o pół stopnia. Pomyślałam, że znowu fatalnie będzie mi się spało. Po czym zaczęłam gotować jajka. Miałam spokój od dobrych dziesięciu minut, co ostatnio nie zdarzało się zbyt często. Aż się zaczęłam niepokoić, czy niechcący nie przekroczyłam którejś z bram czasów równoległych, bo cokolwiek by mówić o mojej burzliwej nagle egzystencji, niespecjalnie miałam ochotę znaleźć się w jakimś innym matriksie.
Oczywiście okazało się, że znów panikuję, bo za chwilę zadzwonił telefon stacjonarny. Zanim zdążyłam odebrać, zadzwoniła także komórka. Przez chwilę mignęła mi nęcąca myśl, żeby nie odbierać w ogóle i zamiast tego pojechać do Indii i wstąpić do Sióstr Miłosierdzia. Zdecydowałam się dać pierwszeństwo komórce, gdyż przewidywałam w niej Janusza. Faktycznie był tam, lekko zdyszany.
– Dopilnowałem, żeby zadzwoniła – wysapał – pewnie już kręci do ciebie.
Poszłam z telefonem do łazienki, bo dźwięk drugiego telefonu terkotał mi przez całą głowę.
– Właśnie dzwoni – powiedziałam – I nie zniechęca się łatwo.
– Dobra, to odbierz i potem zadzwoń do mnie – powiedział Janusz.
Wróciłam do salonu i odebrałam drugi telefon, w którym rzeczywiście była moja teściowa.
– Ta pani nazywa się Susan Kowalczyk – powiedziała bez wstępów
– Sugar Kowalczyk – sprostowałam odruchowo, bo filmowego skojarzenia w żaden sposób nie udało mi się odpędzić
– Nie słuchasz mnie – powiedziała potępiająco moja teściowa – Susan. Es, u, es, a, en. Najlepiej sobie zapisz. Samolot ląduje o dwunastej trzydzieści osiem. Ona jest dobrze po pięćdziesiątce, ale podobno świetnie się trzyma. Ustaliłyśmy, że będziesz miała tabliczkę z jej nazwiskiem. Tylko nie pomyl się w tym imieniu. Es, u, es…
– Dobra – wpadłam jej w literę – zapisałam. Więc ustaliłyście z nią, że będę miała tabliczkę?
– Jak to z nią? – zdziwiła się moje teściowa – Ustaliłyśmy między sobą.
Pomyślałam, że może los mi się trafi sprzyjający i osoby wychodzące przez bramkę będą się trochę rozglądać. Oczywiście, najlepiej byłoby, gdybym miała do czynienia z prawdziwą Sugar Kowalczyk. Wtedy rzuciłaby się w oczy mi, całemu lotnisku i większości narodu.
– Dobrze – powiedziałam z rezygnacją – to ile ma być tego szmalu?
– Trzysta – powiedziała teściowa – Dolarów – dodała z naciskiem
No to przynajmniej tyle dobrze. Suma nie wydała mi się porażająca. W każdym razie, miałam nadzieję, nie nakłaniająca kogokolwiek do popełnienia na mnie mordu w celach rabunkowych.
– To co wy zamierzacie za to wyremontować? – zdziwiłam się
– Jak to co? – zgorszyła się moja teściowa – Wszystko. Przecież to bardzo dużo pieniędzy.
– KIEDYŚ to było bardzo dużo pieniędzy – poprawiłam – w czasach kiedy za obiad na dwanaście osób w Victorii wujek z Ameryki płacił góra pięć dolarów. Teraz trzy stówy to jest ciut więcej niż tysiąc złotych. Na obiad w sumie starczy, tylko nie na tyle osób.
– Naprawdę to jest tylko tysiąc złotych? – zdumiała się teściowa – no ale to mają być dolary…
– Mamo, za kibel w Castoramie nie zapłaci mama dolarami! – powiedziałam z rozpaczą – I nie mamy już czarnego rynku walutowego. Trochę się pozmieniało…
Moja teściowa trwała w milczeniu tak wymownym, że aż czułam przy uchu jak membrana słuchawki tętni dojmującą tęsknotą za urokliwym socjalizmem. Przestraszyłam się, że nie wybrniemy z tego i będziemy tak milczeć bez końca po dwóch stronach słuchawki.
– Dobra – pocieszyłam ją rześkim głosem – nie ma co płakać nad rozlanym reżimem. Chyba że macie możliwość wysłać jakiegoś spadochroniarza, amatora swobodnego spadku, żeby jej dowiózł trochę pieniędzy i podał przez okienko samolotu.
– Te okienka się nie otwierają – powiedziała pouczająco moja teściowa – I jakiego spadku, przecież Marysia jeszcze żyje…
– No to w porządku mamo – powiedziałam dziarsko, bo już miałam trochę dosyć tej rozmowy i ucho mnie bolało od słuchawki – Pojadę jutro, załatwię co się da i zadzwonię.
Teściowa pożegnała się z, porównywalną do mojej, ulgą. I tak ją podziwiałam, że w obliczu nieoczekiwanych zdarzeń zdecydowała się zarwać noc. Normalnie chodzi spać o ósmej.
Ledwo odłożyłam słuchawkę, wybuchły jajka. Jakaś ta kopenhaska pechowa tym razem. Od kiedy ją zaczęłam, przestałam mieć stały dostęp do cennego świętego spokoju, a poza tym wyglądało na to, że jeszcze nigdy nie byłam tak blisko śmierci głodowej. A nawet jeszcze bliżej, bo okazało się, że w lodówce pozostały zaledwie trzy jajka. No to jutro się z Danką przepościmy.
Włożyłam je do ostatniego niespalonego garnka, jaki mi pozostał i pomyślałam, że teraz to już z tarczą albo na. W szufladzie z garnkami pozostała jeszcze samotna wkładka do gotowania makaronu. A jakby tak czymś pozatykać te dziurki…? Nie, to na nic, i tak nie miałam więcej jajek. Zainstalowałam się na stałe przy płycie kuchennej i nie spuszczając oka z jajek wybrałam numer Janusza. Odezwał się natychmiast.
– Mam stać z tabliczką – poinformowałam go – Tylko, zdaje się, ta pani o tym nie wie.
– Może się kapnie – pocieszył mnie – Ale, skoro to koleżanka ciotki Marii, równie prawdopodobne jest, że postanowi opuścić lotnisko przez okno toalety.
Nie no, to już przesada! Nie mam nic przeciwko rzucaniu kalumni na krewnych, z którymi nie łączą mnie geny, ani tym bardziej ich znajomych, ale nie mogę pogodzić się z ciągłym podcinaniem mi skrzydeł. Nie wytrzymywałam z nim, rozstaliśmy się, wyprowadził się z domu, jesteśmy w separacji, ale to najwyraźniej nie wystarczy, żeby mieć z głowy znienawidzone przygryzki. Co mam jeszcze zrobić – zgłosić się do FBI i ubłagać, żeby objęli mnie programem ochrony świadków, zmienili personalia, dorobili poliki Dona Corleone i ulokowali w jakimś miłym, dostępnym jedynie drogą powietrzną, zakątku w Górach Skalistych?
– Mam już tego wszystko powyżej uszu – warknęłam do telefonu – Żyłam sobie spokojnie i nudno i było mi tak przyjemnie, że nie wiem. Teraz nie mam nawet czasu ugotować jajek. Chcę zostać objęta programem ochrony świstaków!
– Co ty opowiadasz? – zdziwił się Janusz – Co mają do tego świstaki???
No oczywiście, znowu mi wmawia, że powiedziałam coś, czego nie powiedziałam.
– Jakie świstaki? – zapytałam z politowaniem – Świstaki siedzą i zawijają. Zresztą zostaw świstaki w spokoju. Ja teraz jajka gotuję!
– Dobrze – powiedział Janusz pojednawczo – Pojedziesz na lotnisko z tabliczką, wyłowisz tę panią, weźmiesz od niej kasę, wsiądziesz do taksówki i wrócisz do biura, po czym natychmiast do mnie zadzwonisz. Powtarzam: natychmiast. Poradzisz sobie?
Zdjęłam garnek z płyty kuchennej i wstawiłam do zlewu pod kran. No jak mogę sobie nie poradzić z misją szpiegowską, skoro zdołałam ugotować jajka!