To było jak jak u Hitchcocka: trzęsienie ziemi, a potem napięcie rosło. Do tej pory moment zamiany południowych Czech na północne Niemcy jest dla mnie nie do końca zrozumiały, no ale stało się i na dobre wyszło.
Złe miłego początki
Zaczęło się od tego, że rok temu, podczas wycieczki po Maroku doszliśmy z mężem do wniosku, że będziemy kontynuować wrześniowe wyjazdy, jak długo się da i od razu przyszła nam do głowy wycieczka po Bałkanach. Do wiosny mieliśmy już całą trasę poukładaną w głowie, no a potem przyszła pandemia. W sierpniu uznaliśmy, że w sumie to doskonała okazja, żeby w końcu pojechać na objazdówkę po Czechach, która po nas chodziła od dobrych trzech lat. Usiedliśmy nad komputerem, opracowaliśmy trasę, porezerwowaliśmy hotele i wtedy mój mąż stwierdził lekkomyślnie: „Fajnie, to za miesiąc usiądziemy znowu, żeby wszystko poodwoływać”. Oczywiście, powiedział w złą godzinę.
Jeszcze w środę przed wyjazdem siedzieliśmy w knajpie ogródkowej, kując na blachę „Malovany Dzbanku”, żeby błysnąć na biesiadzie „U Fleku”, a w czwartek popołudniu okazało się, że Czechom krzywa zachorowań poszybowała w górę i przestraszyliśmy się, że po powrocie czeka nas kwarantanna.
Jestem z natury osobą upierdliwie pedantyczną. Wszystko starannie planuję z dużym wyprzedzeniem. Najgorsze słowa, jakie mogę usłyszeć, brzmią: „to będzie niespodzianka”. Wtedy dostaję palpitacji serca. Tymczasem jest czwartkowy wieczór, ja cała wyszykowana na wyjazd: rzęsy, pazury, walizka spakowana, w sobotę wyjeżdżamy, a ja nie wiem, dokąd. No to sobie wyobraźcie mój zachwyt…
Na szczęście mieliśmy w głowach pielęgnowany też od lat plan B: północne Niemcy. Pomysł wziął się od Roberta Makłowicza, a konkretnie odcinków „Makłowicz w podróży” kręconych w Lubece i Bremie. No dobrze, tylko Lubeka jest daleko. Wtedy z pomocą przyszedł blog podróżniczy „Busem przez świat”. Postanowiliśmy w 3/4 skopiować tamtą trasę, prześlizgując się bez większych emocji nad faktem, że autorzy bloga przeznaczyli na nią trzy tygodnie, a my mieliśmy do dyspozycji tydzień. Potem przyszło mi do głowy, że różnica dwóch tygodni ma jednak znaczenie, ale to już w trakcie… W ten sposób zostałam jak Himilsbach z tym „Malovanym dzbankiem” i przestawiłam się duchowo na śledzie.
Sellin
W sobotę wczesnym popołudniem znaleźliśmy się w mieście Sellin na wyspie Rugia. Sellin jest przepięknym miasteczkiem o białej kurortowej zabudowie, składającym się właściwie z jednej ulicy, prowadzącej do molo z pałacykiem, w którym kuracjusze niegdyś urządzali bale.
W odległości kilku kilometrów znajduje się drugi nadmorski kurort, Binz, który wygląda dokładnie jak Sopot i jest równie zatłoczony. Kiedy tam przyjechaliśmy, nie mogliśmy się powstrzymać od pochwalnego klepania się po plecach, że zdecydowaliśmy się jednak na dużo bardziej kameralny Sellin. Nie żeby z Sellinem poszło łatwo, co to to nie. Prawdopodobnie w Binzu mielibyśmy większe szanse porozumiewać się po angielsku, co w Sellinie było w zasadzie wykluczone. Już nawet zameldowanie się w pensjonacie było oparte wyłącznie na łucie szczęścia. Zanim swoim kulawym niemieckim ustaliłam z kierownikiem przez telefon, że recepcja jest czynna przez dwie godziny dziennie i ani minuty dłużej, minęło trochę czasu, wypełnionego rozważaniami, jak nam się będzie spało w samochodzie.
Gdyby nie Edyta, pewnie na tym by się skończyło, zwłaszcza, że gdy już pojawił się człowiek z kluczem, okazało się, że nie może znaleźć naszej rezerwacji. To, że Edyta, pochodząca z Polski kierowniczka personelu sprzątającego weszła akurat na tę chwilę, gdy w rozpaczy prezentowałam panu z recepcji obszerną korespondencję mailową z trzema różnymi osobami, potwierdzającą rezerwację, a on uparcie twierdził, że nic o tym nie wie, bo wśród tych trzech osób nie znalazł się osobiście, do tej pory uważam za cud.
Okazało się, że problem tkwi z tym, że rezerwacji dokonywał mój mąż, a dowód osobisty przedstawiłam swój, zaś pan, nie wiem, może był konserwatystą, nie mógł pogodzić się z faktem, że można mieć podwójne nazwisko. Kiedy tylko Edyta przejęła stery, wszystko poszło jak po maśle i do tej pory uważam, że nie przez komplikacje językowe, tylko przez oczywisty fakt, że kobieta w przeważającej większości przypadków jest bardziej ogarnięta niż facet.
Potem jeszcze okazało się, że można płacić tylko gotówką z góry, więc odwiedziliśmy jedyny w miasteczku bankomat, modląc się, by nie był zepsuty, ale to już drobiazg. Wieczorem, w restauracji na dole, poznaliśmy jeszcze pochodzącego z Rzeszowa kelnera Damiana, który przedstawił nas Markowi, Witkowi i zakutanej w kurtkę puchową Marii z Brazylii, zarządzającej stoiskiem z drinkami na wynos. Maria z Brazylii wprawiła nas w kompletne osłupienie, bo ciężko było nam sobie wyobrazic scenariusz, zakładający porzucenie miejsca urodzenia, na dodatek o naprawdę fajnym klimacie, po to, żeby na drugiej półkuli świata sprzedawać drinki na wynos we wschodnich Niemczech. Jak ujawnił Damian, Maria zakłada kurtkę puchową już w połowie sierpnia, a potem, wraz z postępem pór roku, zmienia tylko na jeszcze cieplejsze. No ale miejmy nadzieję, że jej się ułoży, zwłaszcza że ciężko było przeoczyć ognisty afekt, którym darzy ją kierownik stoiska z lodami, nawiasem mówiąc przybyły z Włoch.
Arkona
Następnego dnia pojechaliśmy zwiedzać Binz, z którego czem prędzej uciekliśmy, z powodu porażających tłumów, których nie widać na zdjęciach, uwierzcie na słowo:
…i wylądowaliśmy na przylądku Arkona, najbardziej wysuniętym na północ fragmencie Rugii, dysponującym aż dwiema latarniami morskimi.
Do latarni można dojechać kolejką turystyczną albo pójść piechotą ok. 2 km przez zupełnie urocze miasteczko Putgarten i ten drugi sposób polecam. Dystans nie jest znów aż tak wielki, a mijane po drodze zakątki są tak urokliwe, że aż szkoda nie przyjrzeć im się bliżej. W pewnym momencie stanęłam jak wryta, bo nagle zobaczyłam obraz z mojej głowy pochodzący z czasów pierwszej lektury „Ani z Zielonego Wzgórza”. To osiedle jest niewątpliwie nowe, zbudowane w pełnym pietyzmie wobec istniejącej już architektury i wygląda dokładnie tak, jak w mojej głowie powinno wyglądać Avonlea, no może oprócz strzech, gont mógłby lepiej pasować.
Na terenie Cap Arkona znajduje się także zatrzęsienie bunkrów Dowództwa Marynarki Wojennej NRD, ale jakoś nie wzbudziły naszego zainteresowania.
W drodze powrotnej przejechaliśmy skrajem Parku Narodowego Jasmund, wypisanego na listę Światowego Dziedzictwa Unesco pod hasłem “Pierwotne lasy bukowe Karpat i innych regionów Europy”. Oprócz lasów są też kredowe klify, które widzieliśmy jednak tylko z daleka, bo powoli zaczął wychodzić na jaw niezaprzeczalny fakt, że tydzień to nie trzy tygodnie i po prostu zaczęło nam brakować czasu.
Prora
Ale wystarczyło jeszcze na Prorę, którą obejrzeliśmy następnego dnia. Prora to zadziwiające miejsce, którego nazwa nikomu nic nie mówi, a jednocześnie wszyscy o nim wiedzą. W 1936 roku na rozkaz Hitlera rozpoczęto budowę ośrodka wypoczynkowego dla nazistów, obejmującego identyczne budynki rozciągające się na długość 4,5 kilometra, na 20 tysięcy osób, taki kameralny kompleks, można powiedzieć, butikowy.
Nigdy nie został oddany do użytku. Podczas wojny lokowano tam uchodźców ze zbombardowanych miast. Po 1945 roku Armia Czerwona wykorzystała ośrodek na swoje koszary, no to można sobie wyobrazić, do jakiego stanu mogli go doprowadzić czerwonoarmiści, potem tułały się tam różne instytucje m.in Szkoła Oficerska, James May nakręcił tam jeden z odcinków swojego programu o samochodach, no a potem zaczęła się awantura.
Prora jest, chociaż nazistowskim, ale jednak zabytkiem. Więc kiedy zgłosili się deweloperzy z pomysłem zagospodarowania tych 4,5 kilometra betonu, zaczęły się schody. Bo po pierwsze zabytek, a po drugie realizacja myśli Hitlera, nawet po blisko ośmiu dekadach budziła zrozumiały sprzeciw. Deweloperzy okazali stanowczość, argumenty: no to co, mamy to zostawić i czekać aż się samo w ziemię zapadnie?, trafiły i obecnie z dawnego nazistowskiego ośrodka niewiele zostało. 3/4 kompleksu zostało już przekształcone w eleganckie apartamenty wakacyjne, przyznam, że drogie, nawet zważywszy położenie, od plaży oddziela je tylko wąski lasek igłowy. Nawet wiem, po ile, bo na baraczku, w którym mieści się biuro obsługi klienta, był wywieszony zachęcający plakacik: od 400 tys. Euro w górę. Być może nawet pod klucz, ale głowy nie dam, bo nie doczytałam.
Jeden komentarz
iwnowa
Przeczytałam początek i myślałam, że jednak zawitaliście do Lubeki albo do Bremy, to byłoby zajęczy skok ode mnie. Ale okazało się, że trafiliście tam, gdzie ja jeszcze nigdy nie byłam.
Same zdjęcia architektury skłaniają mnie, żeby poznać opisane przez Ciebie miejsca.
Z chęcią przeczytam, bo póki co zajrzałam tak na szybko. Ale już czytam ciekawostki, jak zawsze u Ciebie, do których sobie wrócę na spokojnie troszkę później. 🙂