Wszyscy się pogubiliśmy. Mija półtora tygodnia od wyborów do Parlamentu Europejskiego i nadal nikt nie rozumie, co się właściwie stało. Wynik okazał się zaskoczeniem w porównywalnym stopniu dla Koalicji Europejskiej jak i Prawa i Sprawiedliwości.
Umówmy się, przed głosowaniem wszyscy mieli zbliżony pożar w gaciach. Politycy partii rządzącej prześcigali się w obietnicach i nawet częściowej ich realizacji, a o skali desperacji może świadczyć to, że najmniej medialna osoba w Polsce zdecydowała się wpaść do programu śniadaniowego, żeby opowiedzieć o kotach. Zbiegiem okoliczności krótko później wyszło na jaw, że osoba z innej partii nieżyczliwie potraktowała psy, którym obiecała dom i wszystko razem wybrzmiało do tego stopnia harmonijnie, że w oczach opozycji jedynie potwierdziło makiawelistyczno-szachowy geniusz szeregowego posła, który tym wszystkim kręci.
Zbożny podziw widoczny jest po obu stronach, aż ciężko zdecydować, po której bardziej. I ta emocjonalna nuta jest być może najważniejszym faktorem, różniącym powyborczy bilans maja 2019 roku od wszystkich wcześniejszych.
Pod względem formalnym wszystko odbywa się, jak zwykle: przegrani wykonują rundkę po przyjaznych im mediach, klnąc się na wszystkie świętości, że powinno było się udać, a dlaczego się nie udało, to już naprawdę nie wiedzą, ale obiecują, że następnym razem to hoho, gdyż osobiście dysponują silną wiarą w to, że sposób na wygraną już na pewno istnieje, tylko trzeba go odkryć przed październikiem. Biorąc pod uwagę niechęć polityków opozycji do spotykania się z ludźmi, którzy ich nie popierają, a nawet nie lubią, ciężko tu coś zaradzić. Oczywiście, każdy woli przebywać bardziej w przyjaznym niż nieprzyjaznym gronie, ale niestety, przywilej zrywania znajomości z osobami, z którymi nam nie po drodze, a nawet wyrzucanie ich z grona znajomych na fejsie i ze spisu telefonów, jest zarezerwowany dla zwykłych obywateli, a nie polityków. Po stronie zwycięskiej też, o dziwo, panuje niejaka nerwowość i zachodzi obawa, że wyprztyka się z obietnic jeszcze przed wakacjami, a o narracyjny talent Hitchcocka, że najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie, to bym, mimo wszystko, nie posądzała nawet szeregowego posła.
Jednak, chociaż nerwowość zwycięzców może budzić niepokój, gdyż im bardziej będą się miotać, tym więcej za to zapłacimy i niestety nie będą to koszta li tylko emocjonalne, dużo bardziej frapuje mnie narracja przegranych.
W skrócie można ją sprowadzić do tego, że wyborcy PiS-u dysponują niedostępną nam, lemingom, ludową mądrością, która nakazała im taki a nie inny wybór. Troszkę się to miejscami rozjeżdża, ale widocznie tylko pozornie, bo opozycyjni publicyści nie mają żadnego problemu z godzeniem piętnowania PiS-u z zachwytem nad popierającym je elektoratem.
I to mnie właśnie zadziwia. Czy gdyby ktoś z Państwa znajomych, świeżo po operacji wszczepienia bajpasów, zapragnął podzielić się głęboką wiarą w to, że pochłanianie hurtowych ilości czipsów, popijanych piwem, jest przepisem na zdrowie i smukłą sylwetkę, to nie poważylibyście się na dyskretną aluzję, że jednak niekoniecznie? Przypuszczam, że większość z Państwa podjęłaby interwencję i w porywach zaryzykowała łączącą Was przyjaźnią, byle tylko ratować człowieka przed nieszczęściem. Nawet w poprawnych politycznie amerykańskich reality shows typu „Historie wielkiej wagi” pojawia się odważny lekarz, który nie tylko nie chwali pacjenta za to, że tak pięknie wyraża siebie osiągając wagę 275 kilogramów, lecz brutalnie uzmysławia mu, że działa ewidentnie na swoją szkodę.
Kiedy stało się jasne, że palenie papierosów jest prostą drogą do raka i państwa europejskie, w tym nasz, wprowadziły zakaz palenia w miejscach publicznych, nikt nie krzyczał o wojnie polsko-polskiej.
Jednak kiedy przyszło do oceniania wyborów, to się okazało, że ludzi, popierających PiS krytykować nie wolno, bo to od razu oznacza bratobójczą walkę. Nie wypada im powiedzieć, że pieniądze, które dostają do ręki w formie 500+, jarkowego, tucznikowego, trumienkowego, czy co tam rząd jeszcze wymyśli, nie biorą się z kieszeni prezesa partii ani premiera, tylko z ich własnych podatków. Że każdy pracujący Polak płaci na 500+ 112 złotych miesięcznie, bez względu na to, czy ma dzieci, czy nie. To oznacza, że dwoje rodziców czynnych zawodowo dostaje wprawdzie do ręki 500 złotych na dziecko, ale jednocześnie państwo zabiera im po cichu 224 złote, ukryte w opłatach, podatkach i podwyżkach. Że 500+ nie przełożyło się na dzietność w Polsce, bo ta systematycznie maleje i w zeszłym roku osiągnęła połowę wyniku z 2015 roku, tylko na spożycie alkoholu, nie tylko sytuując nas na drugim miejscu w Europie, ale też dając przewagę nad Rosjanami. Że trzynasta emerytura pójdzie na rachunki za prąd, bo szumnie zapowiadanego rozporządzenia w sprawie wyrównania cen jak nie było tak nie ma. Podobnie jak regulacji w sprawie użytkowania wieczystego. Że międzynarodowe „wstawanie z kolan” skończyło się żenującym płaszczeniem przed Amerykanami, Unią Europejską i rządem Izraela, a dopłaty unijne dla rolnictwa, dzięki PiS-owi będą skromniejszy niż dotąd. Nie wolno nawet zająknąć się o tym, że dziecku w wieku przedszkolnym lub wczesnoszkolnym mniej zaszkodzi widok prezerwatywy niż obmacywanie przez księdza.
Nie wolno wspomnieć, że miłościwie nam panujący rząd udowodnił, że jedyne, co potrafi, to rozdawać cudze pieniądze. Nie umie zapobiec molestowaniu dzieci przed pedofilów w sutannach, zresztą chyba nawet nie chce, a jego receptą na uzdrowienie służby zdrowia i systemu edukacji jest poganianie lekarzy i nauczycieli, żeby szybciej emigrowali z kraju, skoro coś im się tu nie podoba.
A nade wszystko zakazuje się przytaczania analogii literackich. U Reymonta czy Prusa są opisy, jak to po mszy dziedziczki o dobrych serduszkach wychodziły z kościoła i ogarnięte współczuciem dla maluczkich, rozdawały jałmużnę. Chłopom pańszczyźnianym nie przyszło wtedy do głowy, że te pieniądze pochodzą z ich własnej krwawicy, a przypominam, że w niektórych majątkach liczba dni pańszczyźnianych sięgała kilkunastu w tygodniu, więc poddany musiał pracować z całą rodziną, żeby wyrobić normę, dzięki czemu nie miał czasu na oporządzenie własnego warzywniaka i był całkowicie zdany na łaskę pana. Pańszczyznę w ostatnim regionie Polski, zaborze rosyjskim zniesiono w 1864 roku. Rok wcześniej w Londynie uruchomiono pierwszą linię metra.
Nie wolno drażnić ubogaconego ludową mądrością elektoratu PiS-u takimi porównaniami. Don’t ask, don’t tell.