No więc wracając do Oscarów… A bo w ogóle, zapomniałam, to był taki myk: od początku roku realizuję pewien plan numerologiczny. Kolejne cyfry odpowiadają zobowiązaniom z różnych dziedzin życia: np. siódemka na bieżni, piątka na wadze, cztery przeczytane książki w miesiącu itd. Największy problem jest, oczywiście, z piątką na wadze, ale liczę, że kiedy zrealizuję pozostałe, to mi ta piątka wskoczy z automatu. Na razie, mimo postępującej realizacji na innych polach, ciągle nie wskakuje…
Liczbę wpisów na blogu docelowo ustaliłam na trzy miesięcznie, chociaż nie przypuszczam, żeby moje życie oraz przemyślenia (zwłaszcza one) zasługiwały na aż tyle. No chyba, że będę strasznie pijana (co znacząco oddala wizję piątki), bo wtedy wszystkie pomysły wydają mi się szalenie chwytliwe. Chociaż, nawet na trzeźwo, zawsze mogę wyprodukować dowolną liczbę wpisów na temat zagadnienia piątki na wadze, która jest tak upragniona, że w zasadzie mogę ją potraktować w kategoriach ontologicznych, w sensie dogłębnego omówienia struktury rzeczywistości, która najwyraźniej sprzysięgła się, by odmówić mi absolutu w postaci tej cholernej piątki. A także, w sumie czemu nie, ujęciu materializmu dialektycznego Marksa, bo tu mam naprawdę poważne zastrzeżenia, dlaczego mi ilość nie przeskakuje w jakość, chociaż ze wszechmiar powinna…?
W każdym razie stąd wziął się pomysł na księgowe sztuczki, polegające na rozbiciu wpisu oscarowego na dwa. Z czystym sercem zapewniam, że druga część będzie tak samo nudna jak pierwsza. Czyli:
4. “Vice” Adama McKay’a. Drugie po “Big Short” opus magnum tego reżysera. Film, na pierwszy rzut oka, zbędny. Bo jeśli miał przekonać widzów, że politycy są z gruntu fałszywi, egocentryczni, niedouczeni, prymitywni, ukierunkowani na osobisty sukces i często skorumpowani, a cały ten światek jest zepsuty do szpiku kości i oparty na znajomościach oraz wzajemnych zależnościach, to niczego nowego nie odkrył. Widzowie doskonale to wiedzą, więc po co przekonywać przekonanych?
Jeśli potraktujemy ten film jako propagandę antytrumpową to pudłem jest samo założenie, że zwolennicy Trumpa mogliby się pofatygować do kina, skoro na kanapie przed telewizorem jest dużo fajniej, zwłaszcza jeśli wpadną kumple z browarem i będzie można zbiorowo ponarzekać. ALE McKay już udowodnił w “Big Short”, że drzemie w nim ten sam rodzaj ikry, co przed laty w Alanie J. Pakuli. On czuje ten nerw, to napięcie, te interakcje. Wyraźnie chce podłożyć ogień pod system, na razie trochę mu jeszcze brakuje warsztatu, ale według mnie jest obecnie najpoważniejszym kandydatem do wyreżyserowania filmu rozliczeniowego po zakończonej, mam nadzieję, że tej jednej kadencji Trumpa. Szczególnie liczę na wątek obnażający prezydenta USA jako gruppie Kim Dzong Una.
Poza tym McKay doskonale zarządza aktorami. Christian Bale, podejrzanie podobny do starego Chavy Chase’a, moim zdaniem nie pokazał dużo więcej niż w “American Hustle” i uważam, że tę parę ciągnęła w tym przypadku Amy Adams, czyli odwrotnie niż w AH. To zawsze przyjemność widzieć ich razem, jest ogromna chemia między nimi, w Polsce też mamy taki duet: Agata Kulesza i Marcin Dorociński. Sam Rockwell jest bardziej J.W Bushem niż sam J.W. Bush, ale to nawet nie dziwi, bo swoją klasę udowodnił dwa lata wcześniej w „Trzech billboardach”. Tak jak wtedy, tak i teraz nie miał słabszego momentu. Ale szarą eminencją i objawieniem tego filmu, dlatego zostawiłam go na koniec, jest Steve Carrell w roli Donalda Rumsfelda. Aktor, który kradnie każde ujęcie, czy to w genialnym serialu „The Office”, czy w głupawej komedyjce z importowaną Juliette Binoche czy w jeszcze głupszym “Evanie Wszechmogącym”, robi coś takiego: jest Steve, to oglądamy, nie ma Steve’a – nie warto. No i oczywiście, przy “Vice” także należą się wielkie oklaski charakteryzatorom, odwalili połowę roboty.
5. “Green Book” Petera Farrelly – zwycięzca. Reżyser do tej pory był znany głównie z ambitnych inaczej dzieł takich jak “Głupi i głupszy” czy “Sposób na blondynkę”. I to, niestety, wychodzi. Odniosłam wrażenie, że w tej skomplikowanej historii czarnoskórego wirtuoza fortepianu, który weryfikuje całe swoje jestestwo, karierę, osiągnięcia, życie w najbardziej nieprzyjaznym środowisku, na amerykańskim południu w latach sześćdziesiątych, interesuje go jedynie slapstick.
Mogłabym skrócić ten film do jednego zdania: “Wożąc panią Daisy”, tylko odwrotnie i to w sumie wyczerpałoby temat. No ale nie jestem taka, chociaż według mnie “Green Book” plasuje się w niższych stanach średnich całej stawki. Oczywiście, można iść w zaparte, że lekkie przedstawienie ciężkiego tematu jest zaletą, bo nie robi się z widza idioty za pomocą natrętnej łopatologii. Kłopot w tym, że ona tam jest, tylko nie w taki sposób, jak powinna. Kiedy czarnoskóry muzyk wirtuoz na zapyziałym rasistowsko południu okazał się jeszcze i gejem to już po prostu zaczęłam się śmiać. Po co tyle grzybów w ten barszcz? Skoro tak to dlaczego nie pójść śmielej i pokazać Donalda Shirleya jako piętnastoletnią czarnoskórą transseksualną Żydówkę, wychowaną przez amiszów, w szóstym miesiącu bliźniaczej ciąży poczętej z kazirodczego gwałtu?
No chyba jednak nietolerancja wobec mniejszości seksualnych zasługuje na ciut więcej niż wpychanie jej na zasadzie Deus ex machina gdzieś pokątnie na basenie, przy okazji tematu, no bo skoro już robimy film o nietolerancji to tak się jakoś skojarzyło. Nawiasem mówiąc, chociaż bez problemu uwierzyłam w to, że włoski macho z lat 60-tych potrafi zamieść pod dywan rasizm, to nie wyobrażam sobie, że to samo mógłby zrobić, w tamtych czasach i warunkach, z homoseksualizmem. Reasumując: film miał zadatki na wybitny. W rezultacie powstał klasyczny skok na Oscara, bez cienia żenady nawet, chociaż, jak wspomniałam, można było zagrać szerzej.
6. “Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego. Film ostatecznie nie startował w głównej kategorii, ale budzi takie emocje, że o nim napiszę. Oglądając go miałam w głowie utwór Grzegorza Ciechowskiego „Nie pytaj o Polskę” :
“Taka zmęczona i pijana wciąż, nie pytaj mnie, dlaczego jestem z nią, dlaczego z inną nie (…) że nie ma dla mnie innych miejsc”.
Chociaż Pawlikowski zapewnia w wywiadach, że inspiracją do nakręcenia tego filmu była historia jego rodziców, moim zdaniem wszystko staje się jasne wtedy, gdy potraktujemy bohaterów metaforycznie. Przyjmując, że Zula jest Polską, humorzastą, konfidencką (spała z Wiktorem i jednocześnie na niego donosiła), zakompleksioną wobec zachodu, ciągle uważającą się za nie dość dobrą, chociaż jest dużo lepsza niż myśli, nie potrafiącą zdyskontować własnego sukcesu po wydaniu świetnie przyjętej płyty, wikłającą wszystkich w chore, toksyczne relacje i oczekującą, tak jak nasza ukochana Ojczyzna, martyrologii, a w rezultacie, żeby dla niej umrzeć, wszystko układa się w logiczną całość. W tym ujęciu Wiktor jest emigrantem w ujęciu hłaskowym, który nigdzie nie znajdzie swojego miejsca, bo jest popapranym patriotą, naznaczonym na całe życie toksyczną miłością do humorzastej Ojczyzny, oczekującej od niego najwyższej ceny, życia, co ostatecznie następuje.
No i jeszcze zostały “Narodziny gwiazdy”… No to będzie ten trzeci, wymęczony wpis…