Obejrzałam już prawie wszystkie, bez “Romy” (nadal dochodzę do siebie po “Zimnej wojnie”) i “Czarnej Pantery”, no bo jednak trochę się szanujmy. Nie mam nic przeciwko Marvelowi, nawet lubię, ale ta nominacja to jakaś pomyłka.
No więc tak:
- “Czarne Bractwo BlackKKKlansman” Spike’a Lee. Lee wytyczył, podobnie jak Lantimos w “Faworycie”, nową drogę opowiadania o dyskryminacji. Potraktował ten temat jak każdy inny, bez padania na kolana, tworzenia moralitetów, rozdrapywania ran. Amerykańskie wyrzuty sumienia na tle segregacji rasowej są Europejczykom równie bliskie co muzyka country, futbol amerykański i głosy elektorskie, czyli teoretycznie rozumiemy, ale niekoniecznie współodczuwamy. Lee stworzył film uniwersalny, zrozumiały wszędzie, a nawet, tu mocno zaryzykuję, trochę pojechał kultowym „Big Lebowskim”. Członkowie Ku Klux Klanu budzą skojarzenia z nazistowskimi nihilistami, szczującymi wrogów tchórzofretką, a w jednej z kluczowych ról wystąpił Michael Buscemi, bardzo podobny do brata, Steve’a. Moc tego filmu polega na tym, że reżyser sprawia wrażenie, jakby mu kompletnie na tej mocy nie zależało, tylko po prostu zrobił sobie hucpę z rasistów i mimochodem skojarzyło mu się z Trumpem.
- “Bohemian Rhapsody” Bryana Singera. Singer zęby zjadł na “X-Menach” i to widać. Muzyków zespołu Queen potraktował jak superbohaterów. Dostajemy czterech gości, obdarzonych supermocami, dzięki którym bez trudu przerabiają poranne pianie koguta na operowy utwór, po którym nic już nie było takie jak wcześniej. Ciężko zawrzeć ponad dwudziestoletnią historię kultowego zespołu w dwugodzinnym filmie, tym bardziej trudno zrozumieć, dlaczego poświęcono aż tyle czasu berlińskiemu epizodowi z życia Freddiego, który w rzeczywistości nie był aż tak długi, ani tak znaczący. Rozumiem potrzebę podbicia nastroju w sekwencji scen przed Live Aid, gdy podobno wszyscy rwali włosy z głowy, czy Mercury da radę, czy nie. Jak miałby nie dać rady, skoro dopiero co wrócił z trasy i był rozśpiewany, a pewność siebie, z jaką to zwierzę sceniczne wkroczyło na stadion Wembley można zweryfikować na podstawie rzeczywistego zapisu występu, dostępnego na YouTube: wszedł, usiadł przy fortepianie i rozwalił system. Oscar za ten film, który ostatecznie przypadł Ramiemu Malekowi uważam za rezultat grupowych wysiłków sztabu charakteryzatorów, makijażystów, fryzjerów, stylistów, trenerów tańca, ruchu scenicznego i śpiewu.
- “Faworyta” Jorgosa Lantimosa. Lantimosa uwielbiam jeszcze od “Kła”. Facet potrafi tworzyć alternatywne rzeczywistości z wprawą dostępną dotąd jedynie kilku najlepszym pisarzom science fiction, takim jak Stanisław Lem czy Philip K. Dick. Robi to w taki sposób, że nikomu nie przyjdzie do głowy zapytać: ale właściwie dlaczego? Gdybym miała wskazać wizjonerów współczesnego kina, to mieściłby się w pierwszej piątce, z Nolanem, Denisem Villeneuve’m, Tarantino i Coenami. Lantimos, podobnie jak Lee, nakręcił film, w którym dyskryminacja genderowa istnieje w zupełnie innym wymiarze niż znamy ją historycznie. Mężczyźni, przedstawieni jako słabo kontrolujący swoje popędy neandertalczycy, gdzieś tam istnieją i co jakiś czas próbują ingerować tą swoją chucią w życie głównych bohaterek, ale w sumie mało je obchodzą, bo gra toczy się na zupełnie innym poziomie i nie z nimi, tylko z innymi laskami. To chyba najbardziej feministyczny film, jaki kiedykolwiek widziałam, tym mocniejszy, że to wszystko, o co walczą feministki, traktuje jako coś zupełnie normalnego. Dodatkowy plus za scenę tańca, najlepszą od czasu “Nagiej broni 2 1/2”.
CDN…