Stephen Frears jest klasą samą w sobie. Ojejuniu, jak on umi kręcić kostiumówki! Tak umi jak nikt.
Jak się w nim zakochałam dziesiątki lat temu z okazji Niebezpiecznych związków, tak mi do tej pory zostało. Frears poza tym uwielbia kobiety, zwłaszcza silne i władcze i to widać w każdym ujęciu kamery. Żeby daleko nie sięgać – z jaką on miłością sfilmował Meryl Streep w Boskiej Florence. Helen Mirren nigdy nie wyglądała piękniej niż w wieku 61 lat, gdy zagrała królową Elżbietę II. Z jakim uczuciem filmuje Judi Dench w każdym filmie, który razem tworzą!
Bo kompilacja Judi Dench i Stephena to więcej niż klasa, to legenda.
Nie będę wymieniać, bo i po co? W sumie dla mojego wywodu istotne jest tylko to, że poprzednim razem Judi Dench w roli królowej Wiktorii NIE obsadził Stephen Frears.
Zaległości postanowił odrobić w tym roku, filmem o bezpretensjonalnym tytule Victoria i Abdul, który tradycyjnie twórczy polscy dystrybutorzy postanowili zmienić na Powiernika królowej.
Podobnie zapobiegawczo ukryli w komunikatach prasowych informację, skądinąd kluczową, że Abdul Karim był nie tylko obywatelem Indii, lecz także – jak się w filmie okazuje, przede wszystkim – muzułmaninem.
Cóż, zdarza się. W XIX wieku to byłoby nawet dziwne, gdyby nie był. Z drugiej strony Brytyjczycy, okupujący w tamtym czasie terytorium Indii, nie pałali zbytnią sympatią do wyznawców islamu. To nie było nic osobistego, po prostu zaognienie konfliktu między hinduskimi posiadaczami ziemskimi a ubożejącymi muzułmanami było im wybitnie na rękę, na zasadzie „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”.
O tym się z filmu akurat niewiele dowiemy, no ale w końcu nie wybraliśmy się do kina na dokument, tylko na bajkę. Chociaż wydarzyła się naprawdę i są na to dowody.
Abdul wkrada się w łaski niedołężniejącej królowej Wiktorii, zmęczonej już długoletnim panowaniem, roszczeniowymi bachorami, z których najstarszy, następca tronu, jest już grubo po pięćdziesiątce i marzy o chwili, gdy mamusia wreszcie przeniesie się na tamten świat, sztywną etykietą, audiencjami, obowiązkowymi przyjęciami, na których przysypia i rozmowami z lekarzem na temat częstotliwości wypróżnień, o których ten zagaja najchętniej przy śniadaniu. Do tego stopnia nienawidzi każdego kolejnego dnia, że do dźwignięcia jej z łóżka konieczne są dwie damy dworu i jedna garderobiana. Królowa Wiktoria została w filmie przedstawiona jako kobieta o przenikliwie jasnym umyśle, wybitnej inteligencji i apetycie na nowe wyzwania, które stają się jej przekleństwem, bo nie pozostawiają ucieczki od refleksji, jak beznadziejne życie prowadzi.
„Odeszli wszyscy, których kochałam, a ja ciągle żyję” – wyznaje w pewnym momencie Abdulowi.
To smutne słowa, zwłaszcza z ust matki dziewięciorga ciągle żyjących dzieci.
Dlaczego właśnie Abdula wybrała sobie na przyjaciela? Ot, kaprys kobiety, która osiągnęła w życiu wszystko, ale nigdy nie żyła dla siebie. Różnie się taka refleksja objawia. Teraz jest o wiele więcej możliwości: sportowy samochód, młodszy kochanek, kolekcja rasowych psów, kotów lub torebek, operacje plastyczne, wiele opcji, by poprawić sobie nastrój. No ale mówimy tu o kobiecie, która wprawdzie władała połową świata, ale po pierwsze półtora wieku temu, a po drugie każdy jej krok i kichnięcie były filtrowane przez pryzmat etykiety. Wybór ludzkiej maskotki i to takiej, żeby zagrać na nosie całemu dworowi, był w zasadzie jedyną możliwą opcją.
No ale dość już o Wiktorii Hanowerskiej. Weźmy Abdula. Skromny młodzieniec o ujmującej powierzchowności i przepastnych czarnych oczach, choć na mnie akurat, taka cecha osobnicza, południowa uroda nie robi wrażenia, z naiwnym entuzjazmem snuje przed starszą panią mocno uromantycznione opowieści o historii swojego narodu. Jak się z czasem okazuje, miejscami trochę ubarwia, przesadnie idealizując przeszłość „swoich ludzi”, nazywając umownie bo, jak się możemy aktualnie przekonać, przynależność do „swoich ludzi” bywa naciągana na potrzeby chwilowej koniunktury (świetnie wypadł Bończak w Uchu prezesa: „Precz z ko-mu-ną”). No dobrze, naciągana, przekłamana, ale w końcu wszystko można wybaczyć, skoro „swoi ludzie” tyle wycierpieli.
No i tak, odsłoniłam karty. Nie mam i nigdy nie miałam zamiaru dyskutować z Państwem o fabule. Stephen Frears, chcąc nie chcąc, nakręcił film, który jest tak sugestywną metaforą tego, co się obecnie w Europie dzieje, że wszystkie łopatologiczne produkcje typu Czym chata bogata mogą się schować.
Wiktoria jest Europą. Starą, zmęczoną Europą (choć jeszcze nie zramolałą), pełną wyrzutów sumienia za wieki kolonialnego ucisku, bez powiewu świeżości, bez nowych podniet, rozczarowaną własnymi bachorami, które wychowała w złotej klatce, bez konieczności walki o cokolwiek, bez konfrontacji z realnymi zagrożeniami, z gotowymi przywilejami, prawami i wolnościami, które bachory mają w dupie, przekonane, że tak zawsze było, to i jest oraz będzie, a najgorsze, co może się przytrafić to zombie – apokalipsa lub inwazja z kosmosu. Wiecie Państwo, że istnieją badania, z których wynika, że nasze bachory są znacznie lepiej przygotowane do ataku zombie niż do ataku byka na pastwisku? Lepiej się odnajdą w warunkach inwazji w kosmosu niż w pierwszej pracy, zwłaszcza gdy wymaga punktualności i zrobienia czegoś więcej niż zamieniania tlenu w dwutlenek węgla? I na to wszystko wchodzi Abdul, cały na biało.
Skromny z początku, uniżony, całujący stopy przybysz z egzotycznego kraju, stopniowo zaczyna rościć sobie coraz więcej praw. Uczy królową języka urdu, super, poszerzenie horyzontów nigdy nie wychodzi na złe, przedstawia założenia Koranu, a konkretnie tej, niszowej ostatnio, części o powszechnej miłości, tolerancji i wybaczaniu, cytuje poetów „swojego ludu”, słowem olśniewa. Początkowo zapomina poinformować, że w Indiach ma żonę i trochę zmienia historię, żeby wyszło na to, że „jego ludzie” są ofiarami, nie zaś agresorami, ale to wszystko jest wybaczalne, w końcu jego naród tyle wycierpiał. Stopniowo Abdul zaczyna przyzwyczajać się do luksusów, uniżenie akceptuje awans ze służącego na „munshi”, nauczyciela, sprowadza do Anglii zakwefione po dziąsła żonę i teściową, paraduje w atłasach i orderach i wystawia spektakl, w którym skromnie odgrywa rolę króla Persji nad klęczącymi przed nim damami brytyjskiego dworu. Królowa Wiktoria uważa, że to za mało i postanawia nadać Abdulowi tytuł szlachecki. Wtedy dworowi puszczają nerwy. Jasne, są zazdrośni, nietolerancyjni i brak im otwartości na świat. Zaściankowi, jednym słowem. Cały ten dwór to konserwa, pełna bardzo brzydkich ludzi o bardzo brzydkich myślach. Są do tego stopnia bezczelni, że pytają królową, jaką – gdy uszlachci, w pierwszym pokoleniu, muzułmańskiego Hindusa – wartość będzie miało ich, wypracowane wiekami od Ryszarda Lwie Serce, szlachectwo?
Judi ma na to jedną odpowiedź: „Ale to jest mój munhsi”.
Obecnie w Europie wiele młodych zadaje sobie analogiczne pytania. Skoro dla nich, Francuzów, Hiszpanów, Polaków, którzy od urodzenia uczestniczyli w morderczym wyścigu szczurów, ucząc się języków, tenisa, fortepianu, baby z dziadem, kończąc szkoły, studia, licencjaty, przypominam, że obecnie w Polsce recepcjonista musi mieć dyplom z hotelarstwa, nie wspominając o kosmetyczkach, od których też oczekuje się magisterium, gdyż jest to niezbędne, żeby dobrze wypumeksować giry (ostatnio pani pedikiurzystka wyznała mi, że ma dyplom z podologii – musiałam sprawdzić, co to znaczy – i ten dyplom zapewnił jej fantastyczną pracę, polegającą na siedzeniu na zydelku i babraniu się w cudzych odciskach) brakuje wsparcia, socjalu, jakiejkolwiek motywacji, by zyskać kontrolę nad własnym życiem zamiast pijawkować na starych lub uciec w 500 plus, to dlaczego uchodźca z Syrii z trzema żonami i szesnaściorgiem dzieci na starcie dostaje w Szwecji dom wart półtora miliona euro?
Z drugiej strony, wiele osób ze starszego pokolenia, już sytych i ustawionych, bije się z myślami, co jest mianowicie złego w święcie Bożego Narodzenia, które od zawsze się tak nazywało (pomijając fakt, że tego akurat dnia urodził się nie Jezus, tylko Isaac Newton), ale niedawno zmieniło nazwę na „święto płatka śniegowego”, bo w poprzednim ujęciu represjonowało nowych współobywateli, którzy przyjechali, by uciec, z różnych względów, przed tym, co było u nich, a teraz chcą, żeby u nas było tak jak u nich, tylko bogaciej i najlepiej od razu. Słuszna postawa. Cytując klasyka: „Pracują to woły”. Kręcąc Powiernika królowej, fabułę, osadzoną w końcu XIX wieku, Frears szalał z kamerą po Indiach oraz Wielkiej Brytanii. W Wielkiej Brytanii od tamtego czasu zmieniło się wszystko, oprócz architektury co bardziej nobliwych budynków, więc scenografowie i kostiumolodzy musieli się wysilić. Indie nie potrzebowały żadnej charakteryzacji, tam przez półtora wieku nie zmieniło się nic: ani obyczaje, ani stroje, ani wygląd miast.
Za królowej Wiktorii Europa dokonała ogromnego skoku cywilizacyjnego, od lamp naftowych do elektryczności, od abnegacji higienicznej do świadomości istnienia niewidocznych bakterii (Robert Koch – niezmienne dzięki!) od sikania gdzie popadnie (najlepiej do kominka, w Wersalu Ludwików widniało nawet ostrzeżenie „nie wolno szczać w komnacie króla!”) do kibli w niemal każdym domostwie, od nudnych płynów do napojów gazowanych, które olśniły gości Wystawy Światowej w Londynie w 1851 roku. Osiem lat wcześniej matematyczka Ada Lavelace stworzyła pierwszy algorytm. Komputer, zdolny potwierdzić, że miała rację, zbudowano w 2011 roku. A w Indiach przez ten czas bez zmian. Ale przyjeżdża Abdul i wyjaśnia, że wszystko źle, bo brakuje duchowości, którą może zapewnić tylko Koran. Przyznam się Wam, ja na widowni kina Wisła przysięgłam sobie, że jak Judi Dench po raz sto pięćdziesiąty pierwszy powie: „To jest mój munhsi”, to popełnię samobójstwo naczosami.
Wiecie co, nie chcę jątrzyć. Już i tak pojechałam wystarczająco, by dostać etykietkę rasistki, ksenofobki, zdrajczyni lewactwa i w ogóle rozczarowałam. Ale tak po cichu, między nami: uważacie, że wszystko jest wporzo i nie ma innego wyjścia jak tylko zaprosić wszystkich na chatę, rachunku ni wzajemności nie oczekując, no bo w końcu „ich ludzie”, bez względu kim są, tyle wycierpieli, więc oddajmy im ostatnią koszulę i własne sypialnie, a nasze dziecka, no trudno, jakoś sobie poradzą może w Nowej Zelandii?
Ci, co wiedzieli film, wiedzą, że nie podniosłam jednej ważnej kwestii. Ale nie, nie zniżę się do retoryki chorobowej ani pasożytniczej.