Zacznijmy od rozgrzewki, czyli zdefiniowania co to jest film dla dorosłych. I tu psikuta, bo wcale nie to. Jasne, na pewnym etapie te, które ja mam na myśli i te, które Państwu zapewne przyszły do głowy, są bardzo do siebie podobne. Czyli fabuła jest kwestią drugorzędną, w zasadzie mało istotną, stanowiącą tylko tło. Podobnie didaskalia. Nie ma większego znaczenia, gdzie rozgrywa się film, czym bohaterowie zajmują się zawodowo i jak mieszkają. To tak w odróżnieniu od filmów akcji, gdzie kluczowym jest fakt, że główny bohater jest detektywem, czy obyczajówek z wyższych sfer, w których najważniejsza jest torebka Baywatch Mullberry.
Wyjaśniwszy te subtelności, dochodzimy do skrzyżowania. Treścią filmów dla dorosłych, o których chcę napisać, są emocje i relacje międzyludzkie. Jest od nich aż gęsto. Czyli odwrotnie niż w tych innych.
Ostatnio cosik przymało jest takich, znaczy tych pierwszych. Myślę, że głównym powodem jest to, że taki film nie może powstać w Hollywood, no i to jest kłopot. Niestety, jak Amerykanie nakręcą film psychologiczny to tylko siąść i płakać, bynajmniej nie ze wzruszenia. Paradoksalnie to miejsce, a nie osoba reżysera, ma znaczenie decydujące. Bo nawet jeśli ktoś taki jak śp. Mike Nichols osobiście rzeźbił amerykańską klasykę Absolwentem, Wirginią Woolf i Zgagą, to, wywieziony, do Londynu nagle przypomina sobie europejskie korzenie i potrafi stworzyć film taki jak Bliżej. A póki siedział w Hollyłudzie to mu wyszła co najwyżej Klatka dla ptaków. Milusia, tylko co z tego.
Bliżej jest kwintesencją tego, co mam na myśli, pisząc o filmach dla dorosłych. Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie filmu, który zaczął się od od tego, że przyszedł producent na casting i powiedział: a teraz zrobimy film gesty od emocji i kogo my tu mamy? Weźmy faceta, który wygląda jak gej i zróbmy z niego hetero, weźmy gościa, który wygląda jak neandertalczyk i zróbmy z niego wrażliwca, z hollywoodzkiej gwiazdy zrobimy prawdziwą aktorkę, no kto tu jeszcze ma lukę w grafiku? Natalie Portman? bierzemy. Nie miało prawa wyjść, co nie? Jednak motywacja aktorów, którzy jak już dostaną dobry scenariusz raz na dekadę, to się wpijają w niego zębami i pazurami, okazała się nie do przecenienia. Nikt nie zostawia nic na później, nie ma mowy o żadnym oszczędzaniu się, co zresztą wiąże się ze sporym ryzykiem, bo w na przykład w scenach Clive’a Owena z Julią Roberts wyraźnie wychodzi, kto tu jest aktorem, a kto tylko gwiazdą. Drzewiej takich filmów powstawało znacznie więcej, no a teraz jakoś nie, zwłaszcza odkąd Woody Allen zaczął zamiast filmów kręcić foldery reklamowe europejskich stolic.
No ale to taka dygresyjka, głównie żeby poudawać, że coś tam liznęłam. Lecz o czym ja tu właściwie… A, no więc rozchodzi się o to, że jak obejrzałam trailer filmu Nienasyceni to nabrałam apetytu na Bliżej bis.
Film jest luźną refleksją na temat Basenu z 1969 roku, który już raz wrócił, w 2003 roku u Ozona. No więc, żeby już nie bezcześcić tych zwłok, Luca Guadagnino zrobił wariację na temat. Czyli opowiedział w zasadzie to samo, dodając uchodźców. I w ten sposób położył uniwersalność opowieści na ołtarzu politycznej poprawności. Czego się czepiam? To trochę tak, jakby rozmawiać z partnerem czy partnerką o Waszych relacjach, rozmijających się oczekiwaniach i hipotetycznej przyszłości, robi się niezła psychodrama, maski opadają, aż tu suddenly last summer ktoś wyskakuje, że to nic w porównaniu z patem wokół Trybunału Konstytucyjnego. No bardzo adekwatna i jakże potrzebna w tej chwili refleksja, po prostu wszystko zmienia.
Na miejsce opowieści reżyser wybrał włoską wyspę Pantelleria, leżącą między Scyllą i Harybdą, sory, Sycylią i Tunezją, pełniącej rolę miejsca tranzytowego dla uchodźców. W ten prosty sposób uczynił w czwórki bohaterów, rozliczających się z własnymi emocjami, bandę rozkapryszonych snobów. Którzy na dodatek, rzuceni w takie okoliczności, nie mają szans się obronić, bo ze swoimi problemami, jakiekolwiek by nie były, zawsze będą na przegranej pozycji wobec tych, którzy w dosłownym sensie walczą o życie.
Tym sposobem pomysł szlag trafił i z filmu zrobił się ni pies ni wydra, w sumie nie wiadomo, czy chodzi o tę czwórkę bohaterów, czy o moralitet na temat zepsucia Europy, gdzie kluczową rolę odgrywa niszowa włoska knajpa na zboczu góry, serwującą niechybnie consome z trufli czy inne chuwieco, do której można dostać wyłącznie będąc celebrytą światowego formatu, czy o manifest polityczny, czy o film dokumentalny o Lampedusie i sąsiadujących wyspach, czy w ogóle ocokaman. Za dużo grzybów barszczowi szkodzi.
Ale dobrze, sięgnęłam po ten film, żeby odczuć emocje. Nie wiem, być może rzucenie fabuły na tło polityczne jakoś mi to wszystko rozmyło. A może odwrotnie – fabuła sama w sobie się nie broniła i stąd pomysł, by ją rozrzedzić w kryzysie migracyjnym. Ale to niezbyt dobrze rokuje, skoro europejski twórca nie jest w stanie zrobić filmu psychologicznego bez otwartego krytykowania swoich bohaterów za to, że są europejskimi burżujami. No są, i co z tego? Takich sobie wybrał, powinien być wobec nich lojalny, zamiast z góry karać ich za narodowość i stan konta.
Tym bardziej zrobiło mi się przykro, że aktorzy na uszach stają, by wybronić swoich bohaterów. 55-letnia Tilda Swinton jak zwykle sugeruje, że trzyma na strychu portret, który starzeje się za nią, poza tym klasa i jeszcze raz klasa, czyli bez zmian. Ralph Fiennes zagrał rolę życia, pojechaną po bandzie. W tym filmie mniej przypomina siebie niż w Harrym Potterze. Nawet pełniąca rolę ozdobnika Dakota Johnson daje radę. Jakiś czas temu przemknęła mi w zajawkach 50 twarzy Graya – raz jak się wywaliła na prostej podłodze, a drugi raz jak rzygała, więc to było miłe rozczarowanie. Matthias Schoenaerts jest tak śliczny, że nawet nie musiałby nic robić, ale też się stara. No ale cóż oni wszyscy mogą, skoro reżyser ich najwyraźniej nienawidzi?
Uważam ponadto, że skoro już polski tłumacz wysilił się na inwencję i z oryginalnego tytułu Bigger Splash zrobił Nienasyconych, to już lepiej było dać „Znudzonych” czy “Zblazowanych”, byłoby bardziej adekwatnie.
Największym szokiem zaś było dla mnie odkrycie, ze reżyser po tym wszystkim, co już namotał, strzelił jeszcze obyczajówkę, puszczając do mediów kontrolowany przeciek, że kreacje dla Tildy Swinton uszył dom mody Diora. Poważnie? Te szmaty aseksualnej pastereczki…?
No i teraz przeczytałam te swoje wynurzenia i zaczęłam się zastanawiać, pochuj, nabogaojca, ja to wszystko piszę?
Ano, tak się nieszczęśliwie złożyło, że mi wspomniany film uruchomił autorefleksję. Czego generalne nie lubię, bo mam już swoje lata, jakieś tam poglądy i nie lubię być wybijana z rytmu.
Pomijając już żal, że minione trzynaście lat, które upłynęły od Bliżej, tak nam zabagniły geopolitykę, że nakręcenie filmu o ludziach, mających problemy, ale nie zbombardowane domy, stało się nietaktem, odkryłam, że lewackość, nawet moja, ma swoje granice.
No więc ze względu na to, że mój blog jest mój i jeśli nie chce mi się zamieszczać solidnej recenzji tylko pisać o osobistych refleksjach to mam do tego prawo, w zasadzie to właśnie chciałam wyrazić. Znaczy swoją osobistą obawę, że jeśli kultura europejska pójdzie w tym kierunku i w imię poprawności politycznej zerwie ze zblazowaniem, zepsuciem i dyskretnym urokiem burżuazji, które stanowią jej fundamenty to się z niej zrobi bufet śniadaniowy w hotelu w Hurghadzie, gdzie nawet jajecznica jest pozbawiona wszelkich właściwości, a być może też jajek.