Nie spodziewałam się takiej reakcji. Na marginesie przyszło mi do głowy, że jest ona takim sobie świadectwem, wystawionym mainstreamowym mediom, które mają środki, fachowców i, przynajmniej teoretycznie, powołanie, by diagnozować rzeczywistość. Tymczasem, mam wrażenie, diagnozują bardziej swoje marzenia, czy futurystyczne urojenia, co będzie, kiedy się to wszystko przewali, w jedną lub drugą stronę. Nie wspominając już o politykach opozycji, którzy zastygli w jakimś stuporze i tylko szlochają, niczym plamy po kawie, dlaczego już nas nie kochaaaacie?
Tymczasem osobiste mrzonki są, moim zdaniem, kiepskim kluczem do planowania przyszłości. Gdyż, jak mawiał Mistrz Yoda, „w przyszłości ruch jest”. Jeszcze gorszym jest błędna lub powierzchowna interpretacja współczesności, tak jakby owa współczesność lewitowała gdzieś w kosmosie, nieukorzeniona, a jej kontekst i genezę można było sobie dowolnie modyfikować, tak, aby pasowała do aktualnej linii politycznej. Czyli: jeśli fakty nie nauczą się dostosowywać do odgórnych wytycznych, tym gorzej dla faktów.
Kluczem sklepienia jest, w tym wypadku, zrozumienie przeszłości, bo nie dość, że jest w dużej mierze powtarzalna, to jeszcze potrafi napędzić strachu. Niestety, kłopot w tym, że pokolenie, które rozumiało ją najlepiej, powoli wymiksowuje się z rzeczywistości i to tak bardziej radykalnie, bo na tamten świat. Moim ulubionym ostatnio mottem, które, jak sądzę, dość dobrze pasuje do obecnych czasów, jest: kto nie zna przeszłości, nie zrozumie teraźniejszości. Banał, no nie? Tym bardziej ciężko pojąć, dlaczego na tym polu daliśmy ciała po całości i otworzyliśmy furtkę do koniunkturalnych interpretacji.
Z listy lektur szkolnych poznikała większość pozycji, opisujących rzeczywistość taką jak wyglądała ona x-set lat temu, przez naocznych obserwatorów. Bo po co opresjonować dzieciątka jakimiś ramotami? Tym bardziej, że sami nie wspominamy ich zbyt miło. Mój śp. Dziadek mawiał 30 lat temu, że cywilizacja upadła w chwili, gdy zaprzestano przymusowego nauczania łaciny i greki. Według mnie trochę przesadził. Moim zdaniem cywilizacja skończyła się – a przynajmniej jej perspektywy – gdy ktoś doszedł do wniosku, że życie będzie lepsze dzięki okrojeniu klasyki literatury do przypadkowych fragmentów, najlepiej konsumowanych brykami, historii – do paru dat, osadzonych w zasadzie w próżni, a religii – do klepania pacierza i piętnowania antykoncepcji.
No dobrze, ale przecież nasz kanon literatury to koszmar. Martyrologia, powstanie, kruki, wrony, jakiś nieogarnięty kretyn, który sam nie wie, czego chce, laska, co chwila dostająca waporów, znów martyrologia, powstanie i cholerne ptactwo, a na koniec ktoś się podkłada pod pociąg, rwie się, w stanie agonalnym, do zasiewu na własnym zagonie lub daje się zabić w pierwszym szeregu rewolucji, co zasadniczo potwierdza, że publika się nie myliła i jednak był nieogarniętym kretynem. Więc o co chodzi?
Ano o to, że natura nie znosi próżni. Jeśli bachorzęta dowiedzą się od rodziców i katechetki, że o seksie to będzie można ewentualnie porozmawiać po ślubie, zaczną dochodzić prawdy we własnym zakresie. Czyli oglądać pornosy. Analogicznie – o przeszłości może też by się chciały czegokolwiek dowiedzieć, zwłaszcza że większość ma jednak podejrzenia, że świat nie zaczął się w dniu ich narodzin, tylko trwał jeszcze chwilę przed nimi. Szkoła poczuwa się do odpowiedzialności w zakresie kilku dat, aliansów politycznych i nazwisk przywódców głównych ugrupowań konfliktu, pozbawionych szerszego kontekstu.
Dziecię zdaje maturę w przekonaniu, że przodkowie, z jakiś niejasnych przyczyn, trwali w postanowieniu wyrżnięcia się nawzajem, tylko nie bardzo wiadomo, dlaczego. No ale najważniejsze, że szkoła zrealizowała program dydaktyczny, co niechybnie znajdzie odzwierciedlenie w raporcie rocznym.
W ten sposób powstaje nisza na historyczne pornosy, czyli komiksowy skrót wieloletnich procesów dziejowych, komplikacji geopolitycznych, nawarstwiających się emocji i zadawnionych animozji, sprowadzony do jasno zdefiniowanych stron: my dobrzy, tamci źli, zakończony hasłowym podsumowaniem na patriotycznym tiszercie lub kotwicą Polski Walczącej na zderzaku auta. Jeśli ktokolwiek próbuje w tych skomplikowanych genezach pogrzebać, a co gorsza, zaryzykować opinię, że to nie może być aż tak proste, przestaje być patriotą z automatu. Podejrzani stają się także świadkowie spornych wydarzeń, o ile odważą się wyznać, że w tamtych odległych czasach podejmowali decyzje, wynikające z ówczesnej sytuacji, nie zaś wróżenia z fusów, a już na pewno nie z perspektywy 50 lat, które miały dopiero nadejść.
Ale co oni tam wiedzą, my wiemy lepiej.
Kto nie zna przeszłości, nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo ludzie potrafią być dla siebie niemili, gdy różni ich chromosom, pigmentacja skóry, gust literacki, zwłaszcza, gdy dotyczy Biblii i Koranu, z jakim poświęceniem potrafią się mordować o to, że podobają im się różne rzeczy, dajmy na to, jednym Ziemia okrągła, drugim płaska, a trzecim ta ziemia, albo przeciwnie – o to, że podobają im się te same, na przykład pieniądze i Jerozolima.
Kto nie zna przeszłości, nie ma szansy pojąć, jak przeraźliwie kruche są podstawy naszego obecnego względnego spokoju i jak iluzoryczne jest, w gruncie rzeczy, nasze poczucie bezpieczeństwa. Bo to jednak nie było tak, że za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pokochali się nagle ateista z wierzącym, bogaty z biednym, mizogin z feministką, macho z gejem, prolajfowiec z proczoisowcem. Mogą udawać, że się tolerują, póki i tylko po warunkiem, że takie są panujące reguły, jakiś konsensus społeczny, żyj i pozwól żyć, czyli, jak mi mama tłumaczyła w dzieciństwie „tak się ludzie umówili”. Tyle że do tej umowy jest właśnie dopisywany drobny druczek, który, jak wiele wskazuje, aktualna władza planuje utuczyć szybciej niż Baba Jaga Jasia i Małgosię.
Kto nie zna przeszłości, trudno, by orientował się, jakie demony zostały już przebudzone wielokrotnie w historii i czym to się skończyło. Nie dalej niż ćwierć wieku temu, w środku Europy, wyszło na jaw, że ludziom wystarczą tygodnie, by powrócić do zwyczajów sprzed Hammurabiego. W miejscach, gdzie zaledwie 8 lat wcześniej sportowcy rywalizowali o medale olimpijskie, ludzie zaczęli gwałcić, torturować i mordować swoich sąsiadów, którzy nie spierdolili, choć ich ładnie proszono, palić domy, a także siebie nawzajem i głodzić w obozach koncentracyjnych. W ciągu trzech i pół roku wymordowali się w liczbie miliona, całkowicie we własnym zakresie, bez pomocy imigrantów czy międzynarodowych terrorystów. Jak człowiek chce, to potrafi.
Europa, choć nie było jeszcze facebooka, zareagowała z całą stanowczością. Wszyscy powysyłali obserwatorów, stacje telewizyjne transmitowały wojnę na żywo, George Michael i U2 nagrali „Miss Sarajevo”, Jayne Torvill i Christopher Dean na Igrzyskach w Lillehammer wykonali bolero, którym 10 lat wcześniej zdobyli złoto w Sarajewie, wszystkie trybuny szlochały ze wzruszenia, zaś Jan Paweł II zaapelował do arcybiskupa Sarajewa o dopilnowanie, by zgwałcone kobiety rodziły i wychowywały dzieci swoich oprawców, żeby nie obciążać delikatnej kobiecej psychiki straszliwą traumą aborcji. A reszta świata pytała w osłupieniu, w której części Afryki leży w końcu ta Srebrenica.
W rezultacie wojna na Bałkanach okazała się takim wstydem dla całego kontynentu, że przez aklamację przyjął wniosek o zamieceniu jej pod dywan i nie wspominaniu o tej kompromitacji, najlepiej już nigdy. Bo to przecież niemożliwe, by taki horror kiedykolwiek się powtórzył, więc tym bardziej o nim nie gadajmy.
Z jakiegoś powodu wszyscy spontanicznie uznaliśmy, że nie wolno infekować niewinnych, dziecięcych umysłów, a także wielu dorosłych, gruntowną historią ich własnego gatunku, zwłaszcza że, co do tego raczej się zgodzimy, obfituje ona w wiele krępujących szczegółów, z których trudno być dumnym. To trochę taki casus Phoebe z serialu „Przyjaciele”, której matka nie pozwalała oglądać smutnych zakończeń filmów, w każdym razie zanim popełniła samobójstwo.
Rzeczpospolita Jana Zamoyskiego, z tytułowego cytatu z traktatu założycielskiego Akademii Zamoyskiej z 1600 roku już, moim zdaniem, dawno włożyła głowę do piekarnika. I to ja, pan, pani, społeczeństwo, proszę pana, no normalnie jesteśmy temu winni.