David Cronenberg w wywiadzie rzecze wyznał: „Jestem bezpieczny, ponieważ jestem szalony. Jestem stabilny ponieważ jestem wariatem. To dla mnie oczywiste.”
Może to zbyt daleka interpretacja, ale dla mnie oczywiste jest, że emocjonalna otwartość na chore klimaty, załóżmy filmowe, jest wprost proporcjonalna do poziomu zadowolenia z życia. Nie zaryzykowałabym obejrzenia produkcji o szaleństwie, kazirodztwie czy kobiecie, będącej w ciąży z szatanem w sytuacji gdy coś mi leży na wątrobie. Nie sądzę, by oglądanie fikcyjnej patologii poprawiło mi humor. I w przeciwpołożną – im bardziej wporzo tym większą przyjemność sprawia mi zanurzenie się w chorych klimatach z bezpieczną refleksją, że ludzie to majo problemy.
Zwłaszcza seksualne.
Na pierwszy rzut oka film produkcji RPA „Piękno” z grecką produkcją „Kieł” łączy niewiele. No może oprócz egzotycznie brzmiącego języka i fizycznego podobieństwa występujących w obu produkcjach ojców rodzin. Na drugi rzut oka podobieństw jest więcej. Oba filmy opowiadają bowiem o wykreowanym sztucznie życiu, za którym kryje się dramat.
Bohaterem „Piękna” jest Afrykaner w średnim wieku o tradycyjnych burskich poglądach, nienawidzący „czarnych” i „pedałów”. Bohaterką „Kła” – młoda dziewczyna starannie wychowana na kogoś w rodzaju Kaspara Hausera. Dla nich obojga pożądanie – własne lub cudze – staje się drogą do zatracenia.
Na tle „Kła” „Piękno” wypada dość blado. Owszem, podstarzały Afrykaner, genialnie zagrany przez Deona Lotza, zmaga się z kryzysem tożsamości i refleksją, że przegrał swoje życie poniekąd z winy warunków, w jakich przyszło mu żyć (bo gdyby urodził się 30 lat później, nie miałby tego problemu), a poniekąd na własne życzenie i domyślam się, że po 50-tce nie jest to komfortowa sytuacja, jednak wydaje się, że gdyby dobrze poszukał, mógłby znaleźć z niej wyjście. Wyjechać, zatrzeć ślady, zacząć wszystko od nowa. Na upartego dałoby się, chociaż komuś, kto uważa się za filar przykładnego społeczeństwa, nie przyszłoby to łatwo.
“Piękno” reż. Olivier Hermanus, na zdjeciu Deon Lotz, Charlie Keegan
Bezimienna dziewczyna z „Kła”, która w odruchu buntu każe nazywać się Bruce, jest pozbawiona takiej możliwości. Wierzy, że poza wysokim ogrodzeniem domowego ogrodu czai się niebezpieczeństwo, któremu codziennie stawia czoła ojciec, ale tylko samochodem, bo wystawienie stopy poza bramę skończyłoby się tragicznie. Podobnie jak dwójka jej rodzeństwa, Bruce otrzymuje staranne wykształcenie. Wie na przykład, że słowo „cipa” oznacza dużą lampę, telefon – solniczkę, a klawiatura – waginę. To akurat mnie nie dziwi gdyż w Polsce wagina nazywa się „tam”, co ma mniej więcej tyle samo sensu, widać co kraj to obyczaj. Przypadkowo Bruce dowiaduje się także, że aby otrzymać prezent, trzeba polizać ofiarodawcę. Początkowo jest jej wszystko jedno, jakiego miejsca ciała ma ta przysługa dotyczyć, ale zaczyna podejrzewać, że może mieć to znaczenie kluczowe, być może pod wpływem przemyconego przypadkiem filmu „Rocky”. I tu fabuła zaczyna się sypać.
“Kieł” reż. Giorgios Lanthimos, na zdjeciu Hristos Passalis, Aggeliki Papoulia, Mary Tsoni
Wychowana w sterylnych warunkach, pozbawiona bodźców z zewnątrz Bruce, postawiona w sytuacjach seksualnych, dochodzi bowiem do wniosku, że jest wykorzystywana. Zastanawiam się, jakim cudem? Przyzwyczajona do nagości swojej i rodzeństwa, nauczona, że fizjologia to coś normalnego nagle odkrywa, że w zabawach cudzą klawiaturą oraz narzuconej przez rodziców bliskości z bratem coś zgrzyta. Byłbyż ten seks aż taką wielką mocą, aby niewinną jak noworodek dziewczynę doprowadzić do szaleństwa? Logicznie rzecz ujmując powinna go traktować z beztroską bonobo. Dlaczego czuje się upokorzona za sprawą seksu, a nie na przykład wtedy gdy ojciec tłucze ją po głowie kasetą wideo?
Reasumując – z obu filmów można wysnuć wniosek, że seks to sprawa wyjątkowo niebezpieczna i zwykle trzeba za nią zapłacić najwyższą cenę. To niezbyt pocieszające. Więc mówię – jeśli takie klimaty to wyłącznie wtedy jak wszystko gra.