Tak się jakoś złożyło, że tegoroczny sezon jesienno – zimowy obfituje w utwory już słyszane oraz brzmiące znajomo twarze. W polityce mamy powtórkę z lat 2005 – 2007 z coraz bliższym echem PRL-u, co rzeczywiście może budzić nostalgię i sprawić, że ludzie poczują się młodziej, chociaż na dłuższą metę to może nie wystarczyć. W kinie zaś, niemal synchronicznie, pojawiły się dwa powroty do przeszłości, a powiedzieć o nich, że są rodzajem podsumowania dotychczas powstałych serii to jakby nic nie powiedzieć. Zarówno filmy bondowskie jak i Gwiezdne Wojny są bowiem czymś o wiele większym. Są nie tylko kamieniami milowymi światowej kinematografii, lecz także, a może głównie, zjawiskami popkulturowymi, na których wychowały się całe pokolenia.
Dlaczego piszę o nich łącznie? Ano dlatego, że bardzo wiele je łączy. Zarówno Spectre jak i Przebudzenie Mocy dosłownie ociekają ciepłą nostalgią i odtworzonymi z całym pietyzmem szczególikami, weryfikującymi wiedzę każdego fana. Przebudzenie Mocy sprawia wrażenie kręconego na klęczkach, a Spectre prawie takie. To słowo, jak wiadomo, robi wielką różnicę. Sam Mendes jest utalentowanym reżyserem, a Jar Jar Abrams prawie. Dlatego jeden film jest bardzo dobry, a drugi mógłby taki być.
Wiem, wiem, że przeważa przeciwna opinia. Nowy Bond dostał po dupie całościowo. Że pościgi nie takie, za mało akcji, Daniel nie robi się coraz młodszy, a najgorsze, że żadne miasto nie zostało doszczętnie zdemolowane. Osobiście przypuszczam, że w obecnej sytuacji, gdy codzienność europejskich stolic składa się głównie z udanych lub udaremnionych zamachów terrorystycznych, demolowanie miast przez agentów własnych lub sojuszniczych wywiadów, mogłoby zostać odebrane jako grubszy nietakt. Nasza chata akurat z kraja, jednak myślę, że mieszkańcy Paryża czy Rzymu są już wystarczająco zestresowani, żeby się jeszcze w kinie dołować. Zresztą w Skyfall wybuchło pół Londynu, no to chyba na jakiś czas wystarczy…?
Fani wcześniejszych filmów o Bondzie pamiętają zapewne, że wcale nie zawsze było wybuchowo. Właściwie rzadko kiedy bywało. Aż do chwili, gdy Pierce Brosnan przejechał się czołgiem po ulicach Sankt Petersburga. To był znak, że idą nowe czasy. Ale zawsze musi być “qui pro quo doktorze Lecter”, czyli w zamian za widowiskowe pościgi i wybuchy zatracono dotychczasowy schemat operacyjny. Na ten przykład centrala, która dotąd przemieszczała się za Bondem, została zamknięta w londyńskim biurowcu. W Spectre po raz pierwszy od 26 lat Q zobaczył słońce. Takich uśmiechów do widza jest znacznie więcej. Walka w wagoniku kolejki linowej jest tak sugestywna, że aż się człowiek rozgląda, gdzie Buźka. Drobna blond kretynka okazuje się naukowczynią z wieloma fakultetami, na dodatek biegle władającą bronią palną. W każdej sytuacji dysponuje strojem dostosowanym do okazji, czy to suknią wieczorową czy też spodnium w stylu safari, a jej niewątpliwą zaletą jest to, że potrafi w szybkich abcugach zmienić sobie manicure, fryzurę i makijaż, choćby kule nad głową fruwały. Kto rzucił okiem na przypominane ostatnio w TVP wczesne filmy o Bondzie, wie, że kanon pełen był takich absurdów. A już kot na kolanach Christopha Waltza doprowadził mnie niemal do spazmów wzruszenia.Pewnie gdyby Spectre robił ktoś inny niż Mendes, wyszedłby z tego pastisz. Bo w sumie mało brakowało. Jednak właśnie za ten ryzykowny balans na naprawdę cienkiej linie pokochałam ten film. To, moim zdaniem, doskonały przykład, jak oddać hołd tradycji, nie zostając jej zakładnikiem. Spectre nie pozostawia raczej złudzeń, że tym filmem Mendes i Craig żegnają się z serią bondowską. Osobiście nie miałabym nic przeciwko temu, by jednak Sam zagrał to jeszcze raz.
To, co udało się Mendesowi, nie wyszło Abramsowi, który Przebudzeniem Mocy udowodnił jedynie to, że jest świetnym naśladowcą. Bardziej lucasowatym od samego Lucasa. Gremlin jeszcze przed seansem zapowiadał, że łyknie wszystko, o ile nie pojawi się Jar Jar Binks. W filmie faktycznie się nie pojawił i teraz już wiadomo, dlaczego. Bo siedział na krześle reżysera.
Z Gwiezdnymi Wojnami generalnie jest ogromny problem. Nie jest tajemnicą, że fani klasycznej trylogii przyjęli dokręcone trzy części, chronologicznie wcześniejsze, z mieszanymi uczuciami. Jak celnie podsumował Sheldon Cooper “drugą trylogię obejrzymy później, chcę, by George Lucas rozczarował mnie w takiej kolejności, jaką sobie zaplanował”. Jednak całe pokolenie Gremlinów dorosło na tej, udanej inaczej, dokrętce i też mają związane z nią emocje. Tymczasem w Przebudzeniu Mocy Jar Jar Abrams funduje widzom nie dający się przeoczyć przekaz: no to, kochani, zamiatamy te mroczne widma pod dywan i udajemy, że się nigdy nie wydarzyły. Co w praktyce okazało się jednak za trudne. Powrót Jedi kończy się zniszczeniem Gwiazdy Śmierci, Ewoki wiwatują, Lucas ostatecznie zdecydował się zmodyfikować zakończenie, wiec widać także, jak z klęski Imperium cieszą się obywatele Naboo i Coruscant, które to wstawki, ze względu na przepaść techniczną i stylistyczną, wyglądają, niestety, jak gówno w lesie.
Tymczasem 30 lat później okazuje się, że Republika wprawdzie istnieje, podobnie jak Senat, ale jej zwolennicy nadal tytułują się rebeliantami, a Imperium odradza się w stylu dokumentów Leni Riefenstahl i buduje, a jakże, kolejną Gwiazdę Śmierci, ale że czasy mamy jakie mamy i niszczycielska baza też musi być poprawna politycznie, więc jest tym razem ekologiczna, zasilana panelami słonecznymi. To byłby naprawdę niezły żart, gdyby nie to, że to tak na serio. Założenie fabularne ma mniej więcej tyle samo sensu co, załóżmy, gdyby w Niemczech odrodziła się NSDAP, spokojnie gromadziła sobie broń i armię, o czym wszyscy wiedzą i nikt nie przeszkadza, po czym po wysadzeniu Bundestagu w powietrze następuje nagła myślówa, że jak to się mogło stać.
Oprócz tego mamy bachora w masce, przeżywającego mało przekonujący i mocno spóźniony nastoletni bunt, w związku z czym nienawidzi rodziców, a jeszcze bardziej wujka i postanawia iść w szkodę. Ma nadzieję, że czarna maska w zupełności wystarczy, jednak w rzeczywistości jest równie demoniczny co morderca z Rakowisk. I jeszcze chociaż żeby jej nie zdejmował! Ale nie, świeci tym swoim rozmemłanym japskiem przy każdej okazji. Skutkiem ubocznym świecenia japskiem jest to, że staje się całkowicie jasne, że nie jest synem swoich rodziców tylko niewątpliwie profesora Snape’a.
Gdybym bardzo chciała bronić tego filmu, to bym wspięła się na wyżyny sofistyki i przekonywała, że jest to alegoria losu naszego pokolenia. Obecnych +40-latków, którzy idąc do kina na Gwiezdne Wojny, dostali Gwiezdne Wojny w wersji pure, z łyżką dziegciu w postaci trójki bachorów, reprezentujących różne modele wychowania, a tych w masce to szczególnie starannie żeśmy sobie wyhodowali.
Brutalna prawda jest jednak taka, że Przebudzenie mocy jest jak zupa pomidorowa w rizorcie na Punta Cana. W założeniu ma smakować każdemu, zarówno rodzicom jak ich bachorom w maskach. I na założeniu się kończy, gdyż jego realizacja nie jest możliwa, bo każdy ma swój, prywatny wzorzec pomidorowej. W rezultacie powstaje breja bez żadnych właściwości, która nie smakuje nikomu.
No nic, w każdym razie embargo na przecieki z planu z pewnością było przesadzone, a może nawet niepotrzebne, bo już po paru scenach, jak się wejdzie w ten znany od 40 lat rytm, można z dużym powodzeniem przewidywać kolejne sceny. Obstawiam, że w kolejnym odcinku ktoś straci rękę, bo to się zawsze przytrafia w środkowych częściach. Jak się okazuje, w międzyczasie też, chociaż tylko robotom.
Jeden komentarz
Bekalarium
To mój pierwszy komentarz na blogu – JEJ!!! Mam 30 lat 🙂 Jakimś cudem, pewnie dzięki tacie – fanatykowi kina science fiction i starszemu o 7 lat rodzeństwu, wychowałam się na Star Wars i to tym z moim ulubionym bohaterem, czyli Lordem Vaderem – jej! nawet rym mi wyszedł. Trochę tam wiem o kinie od kuchni! nie będę się sprzeczać – teskt jest na tyle dobry i wciągający (jak wszystkie twoje zresztą), że nie ma z czym polemizować, bo argumenty są przytłaczające :). Nie zamierzam na marne szukać swoich. Powiem tylko tyle – chyba Bonda znam zbyt słabo, bo jak większości mi się nie podobal po za Danielem Graigiem, który móglby nic nie robić i tak by mi się pdoobał, Christopehm Waltzem którego uwielbiam (Krzysztof Zanussi chwali się, że u niego grał i to on dostrzegł jego talent) i I sceną filmu. Co do Star Wars to mi się podobał, ale nie mogę tu być w żaden sposób obiektywna, bo sentyment mi na to nie pozwala. Idąc do kina w stroju Lorda Vadera z mieczem świetlnym po prostu nie dałabym sobie wmówic, że tym razem to nie będzie prawdziwe star wars 🙂