Muszę odważnie wyznać, że zmęczyły mnie już wampiry. Odczuwam także, niewykluczone, że wreszcie, niejaki przesyt zombiakami. Zatęskniłam za starymi dobrymi kosmitami. Pamiętacie Archiwum X? No, to było coś. Już nawet abstrahując od Muldera, który niewątpliwie był jednym z jaśniejszych punktów tej produkcji. Cała spiskowa teoria kolonizacji Ziemi, nie ufaj nikomu, the truth is out there, porwania w celu przeprowadzenia eksperymentów, jednym słowem klasyka, która musiała chwycić za serce. A w końcu był to produkt lat 90-tych, czyli zanim przemysł serialowy rozhulał się na dobre.
Szukając czegoś w podobie, trafiłam na tegoroczny serial, wyprodukowany wespół zespół przez Amblin Entertainment i CBS pod skrzydłami Stevena Spielberga jak producenta wykonawczego. W Polsce dostępny w VOD pod tytułem Przetrwanie.
Stevenowi różnie się ostatnio wiodło. Terra Nova, mimo obecności dinozaurów, nie okazała się oszałamiającym sukcesem, a o czwartej części Indiany Jonesa chyba większość fanów wolałaby zapomnieć. Co gorsza, szykuje się piąta.
W serialu Extant trudno dopatrzyć się nowości. Właściwie jest to kompilacja znanych już wątków, za nowatorskie można uznać sklejenie ich w spójną całość. Jest dziecko – robot, przygarnięte przez bezdzietną parę, czyli jak w A.I. Oraz, co za tym idzie, zagadnienie człowieczeństwa humanoidów oraz ich autonomii, temat w zasadzie wyczerpany Łowcy androidów. Jest zaawansowany program, który ostatecznie wymyka się poza granice jednostki, do której został przyporządkowany i zaczyna być wszędzie. Pomysł pojawił się po raz pierwszy, o ile mnie pamięć nie zawodzi, w Kosiarzu umysłów, a obecnie przeżywa swój renesans i też jest wszędzie: w Her Spike’a Jonza, Transcendencji, a ostatnio Lucy. W zasadzie bez tego wątku nie może się obejść żadna szanująca się produkcja sci-fi. Są plany kolonizacji Ziemi i oczywiście the truth is out there. No i przede wszystkim – jest dziecko Rosemary. A nawet dwoje.
Brzmi jak niezły bałagan. Czy proporcje między tymi wszystkimi składnikami są wyważone – trudno mi arbitralnie stwierdzić. Osobiście uważam, że wątek Rosemary trochę przytłacza resztę. W skrócie chodzi o to, że laska poleciała w kosmos i wróciła w ciąży z obcym. Na szczęście nie takim, który wpada gardłem i wyskakuje klatką piersiową, bo wtedy nie wystarczyłoby materiału na 13 odcinków. Wszystko przebiega dokładnie jak u Polańskiego, czyli ciąża rozwija się problematycznie, a bohaterkę co chwila łapią boleści i różne wizje.
No i tu się robi problem. Rosemary, która w serialu nosi imię Molly, jest wysokiej klasy naukowczynią, jednakże w kwestii ciąży miota się między empiryzmem a instynktem macierzyńskim. Tymczasem obcy rozrabia w najlepsze, rozsyłając na prawo i lewo wizje, we wczesnym stadium objawiające się wysypką oraz wyrzynając w pień kilka jednostek specjalnych jak również pomniejsze grupy Bogu ducha winnych cywilów. Molly jednak idzie w zaparte, że ta działalność wynika li tylko z poczucia wewnętrznego niepokoju, egzystencjalnej niepewności oraz braku znajomości ziemskiego savoire – vivre’u. Mimo że wszyscy tłumaczą jej cierpliwie, że wrogi kosmita pozostanie wrogim kosmitą, bez względu na macierzyńskie ciepło, jakim się go obdarzy, Molly miota się po planie, łkając „łer is maj bejbi”. I, jak Rosemary, upiera się, że nawet jeśli dzieciątko zawiera również geny szatana, to jej akurat zwyciężą. Morderczy bachor ma nawet żółte oczy, czego wprawdzie Polański nie pokazał, chociaż zrobił tak, że wszyscy myśleli, że zobaczyli, za to Ira Levin, autor książki, będącej bazą, wysypał się w tej sprawie.
Macierzyńska działalność Molly jest trochę nie na rękę jej mężowi, który jest zdania, że powinna bardziej skupić się na posiadanej już rodzinie, zamiast inwestować uczucia w niestabilnego emocjonalnie kosmitę, oraz dziecku, które, akurat tak się składa, prywatnie jest robotem. Sytuacja rodzinna prezentuje się więc raczej skomplikowanie, zwłaszcza, że oba bachory są z piekła rodem, a robota nie da się nawet wyłączyć, bo pyskuje. Czyli chwili wytchnienia, a tu jeszcze trzeba polecieć w kosmos, by zdusić kolonizacyjne plany w zarodku.
Jako matka z wieloletnim doświadczeniem muszę wyznać, że humanoid nie wydaje mi się żadną alternatywą dla genetycznego rodzicielstwa, a wręcz nawet jest jeszcze bardziej rozpuszczony niż normalne dzieciaki i na dodatek się wymądrza. Zresztą już sama nie wiem, czy gorsze to sztuczne pyskate czy to obce z żółtymi oczami.
No dobra, w sumie nie chodziło mi o to, by tylko wytykać błędy. Fabuła faktycznie czasem się nie klei, kluczowi, wydawałby się bohaterowie, znikają gdzieś bez śladu i nikogo zdaje się nie obchodzić, co się z nimi stało, a rozmemłana Halle Berry nie powala kreacją aktorską, jednak coś w tym jest. Wizjonerzy sci – fi, jak Stanisław Lem czy Phillip K. Dick nie epatowali zielonymi ludkami. Znacznie bardziej interesowała ich egzystencja ludzi takich jak my, ale w trochę zmodyfikowanej rzeczywistości. Czasem wystarczyło zmienić jedną składową i pokusić się o wizję świata, którego losy w czasie II Wojny Światowej potoczyły się zgoła inaczej jak z Człowieku z wysokiego zamku, czy koncepcję półżycia (czyśćca?) jak w Ubiku. To klasyczne ujęcie najbardziej ujęło mnie w Extant. Ciężko precyzyjnie określić, kiedy rozgrywa się fabuła. Ludzkość liczy już 9 miliardów, badawcze stacje kosmiczne należą do prywatnych firm, trwa eksploracja innych planet w poszukiwaniu surowców, a człowiek, który pamięta lądowanie na Księżycu, ma obecnie prawie 200 lat. Czyli tak obstawiam, że jakiś 2100 – 2150 rok. Pod względem, że tak powiem, ziemskim, wizja wypada bardzo przekonująco. Trudno nie docenić dbałości o didaskalia, chociaż może nie prezentują się zbyt odkrywczo. Samoobsługowe samochody, zaawansowana protetyka, wyświetlacze na lustrze i cienkie, przezroczyste smartfony wydają się kwestią najbliższego czasu. Myślę, że Apple na pewno pójdzie w tym kierunku. Na dodatek wszystko to prezentuje się całkiem nieźle pod względem estetycznym. Tak, czy inaczej, z pewnością nie jest to najlepsza produkcja sci-fi, jaką widziałam. Ani nawet serial, no bo jednak palmę pierwszeństwa dzierży Archiwum X. Ale nie żałuję tych paru godzin.