O wampirach napisano i nakręcono już tyle, że ciężko znaleźć jeszcze jakąś niszę w tak wyeksploatowanym temacie. Ruszenie go po raz kolejny wydaje się pomysłem cokolwiek karkołomnym, który nie tylko nie przyniesie nic dobrego, lecz jest z góry skazany na porażkę. Doświadczył tego niedawno Neil Jordan, reżyser niewątpliwie obdarzony iskrą bożą, który poległ z kretesem na Bizancjum. Nie wspominając już o żenującym wskrzeszeniu Drakuli przez NBC. Bo jeśli chodzi o różne tam Zmierzchy czy inne Pamiętniki wampirów to już w ogóle nie ma sensu obrażać kogokolwiek takimi posądzeniami.
Początkowo ciężko mi było zrozumieć, czemu, na Boga, ktoś taki jak Jim Jarmusch obudził się któregoś dnia i pomyślał: łaj not? Po czym postanowił nakręcić Tylko kochankowie przeżyją. O parze wampirów, noszącej jakże oczywiste imiona Ewa i Adam, kochającej się od kilkuset lat tak bardzo, że zdążyli się już na przestrzeni wieków trzykrotnie ochajtnąć. Znaczy uczucie faktycznie musi być silne, niektórzy nawet raz nie dają rady. Ale ostatnio postanowili spróbować związku na odległość, ona zamieszkała w Tangerze, po sąsiedzku z Christopherem Marlowe’em, on, oryginalnie, w Detroit i umawiać się na interkontynentalne randki.
Dobry pomysł miał Jarmusch? No oczywiście, że do bani. Pozornie.
Wic polega na tym, że Tylko kochankowie przeżyją nie jest filmem o wampirach. Jest filmem o trwaniu. I to nie jakimś tam zwykłym przenudzeniu się przez życie jakby to była poczekalnia u dentysty, tylko o jego utrudnionym wariancie. Bohaterowie mają po kilkaset lat. Widzieli już wszystko, doświadczyli wszystkiego, więc jedyne, co może im zaoferować świat to mało oryginalne powtarzanie tych samych schematów. To może zmęczyć na przestrzeni kilku lat, a co dopiero mówić o wiekach. Bohaterowie reagują różnie. Ewa nadal potrafi wykrzesać z siebie entuzjazm, Adam przeciwnie – zamyka się w swoim depresyjnym wewnętrznym świecie, a jedynym jego łącznikiem ze współczesnością jest drobny handlarzyna, który potrafi załatwić wszystko. Marlowe zaś ciągle nie może odżałować, że oddał swoje dzieła tej łajzie Szekspirowi.
Fabuły w zasadzie nie ma. Trailer wprowadza w błąd, sugerując, że osią będą problemy ze zdobyciem krwi. Czyli że będzie jakaś akcja. No więc nie ma i ten brak jest, moim zdaniem, jedną z największych zalet filmu. Jarmusch, jak mało kto, potrafi opowiadać leniwe historie, w których nawet jeśli bohaterowie planują coś zrobić, choćby przemieścić się z punktu A do B to koniec końców czy tam dotrą, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
Krew, owszem, jest niezbędna do trwania, jednak jej zdobycie przez większość filmu nie stanowi problemu, a kiedy jednak zaczyna, to głównie po to, żeby jakoś tę historię zakończyć.
Bo inaczej mogłaby trwać w nieskończoność i to może nie byłby wcale zły pomysł. Jarmuschowi udało się to, za co twórcy Grawitacji zgarnęli 7 Oscarów, uprzednio wydawszy krocie na efekty specjalne. Wprowadza widza w dekadencki świat bohaterów i ani się obejrzymy, zaczynamy odczuwać ich brzemię. Zmęczenie oglądaniem w kółko tego samego, zniechęcenie światem, zmierzającym ku samozagładzie i znudzenie ludźmi, powtarzającymi wciąż te same błędy. Między sobą nazywają ich/ nas zombie. Trafność tego porównania podkreślają nocne zdjęcia wymarłego Detroit jak po zombie – apokalipsie, gdzie rozgrywa się większość filmu.
„Będzie kiedyś sławna” – mówi bohaterka o utalentowanej piosenkarce klubowej. „Mam nadzieję, że nie. Jest na to za dobra” – odpowiada Adam. Współczesny świat jest, z ich perspektywy, nawet niespecjalnie kolorową, wydmuszką, opartą na pozie i udawaniu, gdzie osiągnięcie sukcesu, w obiegowym pojęciu, jest równoznaczne z przyznaniem, że się jest miernotą. Być może jest tu coś z kokieterii samego reżysera, który zawsze trzymał się na uboczu głównych nurtów.
Wizualnie film urzeka. Bohaterowie są przepiękni. Hipnotyzujący Tom Hiddleston w roli Adama i kobieta bez wieku czyli Tilda Swinton, która sprawia wrażenie, jakby sama poznała (i stosowała) sekret wiecznej młodości. Sceny, jak to u wampirów, rozgrywają się wyłącznie w nocy: w dusznym Tangerze, przejmująco pustym Detroit i w zagraconych pamiątkami z kilku wieków mieszkaniach bohaterów. Akcja, o ile w ogóle można o niej mówić, toczy się niespiesznie, w końcu wszyscy mają odchuja czasu. Bliskość między bohaterami jest zarazem nienatrętna jak i wygrana do każdego gestu i spojrzenia, tak skutecznie, że na filmwebie zaroiło się od wyznań, że to jest dokładnie taka relacja, jaką chciałoby się przeżyć. Ostatecznie tytuł zobowiązuje.
Czy jest to diagnoza współczesności? Pewnie jakaś tam jest. Ciężko byłoby się jej nie doszukiwać. Kino przyzwyczaiło nas do przesłań, zaangażowania w sprawy, poruszania bolączek i akcentowania aspektów, więc to już trochę taki odruch. Gdyby ktoś koniecznie chciał, to rokowania nie są najgorsze. Ewa przypomina Adamowi, że za inkwizycji też złapał doła, a proszsz, jak się wszystko ułożyło. W historii ludzkości różne kuku sobie wzajemnie robiliśmy, nie pierwszy raz i nie ostatni.
Mnie zaintrygował bardziej prywatny wymiar tej, pod każdym względem, prostej historii. Nasze życie podlega różnym uwarunkowaniom. Choćby ze względu na jego okres, że tak powiem, przydatności. Co zmieścimy w naszym życiu to nasze. To implikuje dalsze pytania: czy lepiej żałować błędów niepopełnionych, czy tych, które się ma na sumieniu? Tego, co zrobiliśmy, czy niewykorzystanych szans? Skąd wiadomo, że szansa jest szansą, skoro czasem to się staje jasne dopiero po latach? Kto potrafi przewidzieć? A gdyby tego ograniczenia nie było? Gdyby można było w każdej chwili zacząć wszystko od początku, inaczej i mieć nieograniczony czas na eksperymenty? Tu w filmie zderzają się dwa podejścia. Adam i Ewa są zblazowani i ( z wyjątkiem momentów załamania) pełni dystansu do otaczającego ich świata, z rezerwą i ironią podchodzą do swojego wiecznego życia. Siostra Ewy (udanie irytująca Mia Wasikowska) chce w nim uczestniczyć, złapać współczesność za ogon i wycisnąć z niej co tylko się da. Kiedy jednak zderzają się te dwie postawy, reżyser jednoznacznie opowiada się po stronie eleganckiej dekadencji.
Te pytania wydają się zyskiwać na aktualności, bardziej niż kiedykolwiek.
„Liczy się prędkość, a nie trwanie – pisze Zygmunt Bauman w „Płynnym życiu”– Przy zachowaniu odpowiedniej prędkości całą zawartość wieczności można skonsumować w nieprzerwanym teraz ziemskiego życia. Można przestać zaprzątać sobie głowę wiecznością, nie wyrzekając się żadnego z cudów wieczności: w trakcie jednego doczesnego życia można zaznać wszystkiego, co wieczność mogłaby zaoferować.”
Zachęceni tą opcją ludziska rzucają więc stresującą pracę w agencji reklamowej, dom i nieletnią dziatwę i dalej próbować szczęścia nad rozlewiskiem, w szpilkach na Giewoncie czy we wiosce na Alasce. Niestety między ułudą wieczności a samą wiecznością trochę się jednak dzieje, niekoniecznie po naszej myśli. W filmie Jarmuscha bohaterowie, dysponujący tą opcją, świadomie wybierają wierność swoim decyzjom. Ten wybór symbolizują choćby te 3 śluby na przestrzeni wieków. Albo wybór zawodu. Adam jest muzykiem i muzykiem pozostanie, czy pisze dla Schuberta czy publikuje anonimowo, jak Sugar Man. Więc może zamiast się miotać, hurra optymistycznie, że tyle to, panie, świat oferuje, niezłym pomysłem jest trwać przy tym , co się wybrało? W końcu, cytując klasyka, nikt nikomu pistoletu przy głowie nie trzyma.