Jeśli chodzi o imprezy tak zwane masowe to mi osobiście bliskie jest podejście Samanthy z Sexu w wielkim mieście, czyli “albo idę po czerwonym dywanie albo nie idę wcale”. W związku z czym prawie nigdzie nie chodzę. Oczywiście są wyjątki. Dla Rogera Watersa czy Bono mogę siedzieć w schowku na szczotki. Zwykły sierściuch spoza show – biznesu musi umieć zachować realizm. Ale jeśli się trafi okazja, żeby pociągnąć na bogato, to grzech byłoby nie skorzystać.
O Rocktober Fest Party słyszę od lat, konkretnie od czasu, gdy Eskę Rock mam ustawioną domyślnie w samochodzie. Czyli długo. Redakcja podgrzewa atmosferę już na miesiąc przed imprezą i w rezultacie robi się z tego coś w rodzaju przyjęcia sylwestrowego, czyli głupio nie iść. Kłopot w tym, że wejściówek nie można kupić. Pewnie gdzieś krążą w drugim obiegu na aukcjach internetowych, ale tak lege artis to się je wygrywa w konkursach radiowych. Ze mną i konkursami jest tak jak z Mosze, który skarżył się Bogu, że nigdy nic nie wygrywa. Bóg mu odpowiedział: Mosze, ty daj mi szansę, ty chociaż wypełnij kupon. No więc ja nic nie wypełniam, co nie przeszkadza mi pielęgnować w duszy dojmującego żalu, że nie wygrywam. Ale jak się okazuje, Bóg nie do końca ma rację, bo czasem się zdarza bonus spadający z nieba. Mi spadły zaproszenia.
No więc wyszykowaliśmy się ze starym elegancko w odprasowane pod kancik dżinsy i poszliśmy się wytarzać w hajlajfie. Na początek zachodzi konieczność wyzbycia się winy i wstydu z powodu, że się nie jest celebrytą. Przy wejściu na pięterko w Stodole czekają bowiem fotoreporterzy, którzy mają materiał do odfajkowania i nie lubią jak im się zwykli ludzie pałętają przed obiektywem. Wiec zanim się człowiek przedrze to pozbiera parę rozżalonych spojrzeń za to, że jest kim jest, czyli nikim. Jak ktoś jest mało odporny to najlepiej żeby podczepił się w ogonie kogoś znanego i wtedy przemknie niezauważony. Ja się podczepiłam pod blondynkę z Playa, podążającą akurat na ściankę. Momentalnie obsiedli ją fotoreporterzy i krzyczeli na nią “basiabasia”, zupełnie jakby wiewiórkę nawoływali. W mojej byłej pracy poznałam ten job niejako od kuchni i z pewnością nie jest to łatwy kawałek chleba. Zwłaszcza w obliczu pchających się przed obiektyw tłumów, próbujących powtórzyć medialny sukces Natalii Siwiec. Więc jak ktoś ma trochę taktu to, uważam, niech popracuje nad przemykaniem, żeby ciężko pracujących ludzi w błąd nie wprowadzać.
Koncert rozpoczął z przytupem Billy Talent, będący niespodzianką wieczoru. Następnie pojechali What Now, Hurricane Dean i Uniqplan. Zaczęło się robić trochę nerwowo, bo wszyscy czekali na gwiazdę wieczoru, Myslovitz, który miał wystąpić jako ostatni, z tym że nie wiadomo było dokładnie kiedy. W kolejce do kibla trwały niespokojne kalkulacje, ile jeszcze i dlaczego ja tego nie wiem, skoro jestem z Warszawy i mam plastikową bransoletkę na ręku. No to muszę wiedzieć. Znowu poczucie winy i wstydu. Pod względem emocjonalnym nie była to łatwa noc. Na szczęście darmowe piwo potrafi uleczyć człowieka z takich refleksji. Wyleczyłam się tak skutecznie, że schyłkowa część imprezy oraz cały następny dzień trochę mi jakby umknęły. Jak w Kac Vegas przebieg wieczoru odtworzyłam głównie przy pomocy aparatu fotograficznego.
pięterko w Stodole kwalifikuje się, moim zdaniem, do cyklu “zaufaj mi, jestem architektem”
Myslovitz i zbiorowe wykonania “Długości dźwięku samotności”
No, jakby nie patrzeć, afterek po pierwszej w nocy to już było doświadczenie, bez którego mogłam się obejść, ale to mi dopiero żołądek i głowa podpowiedzieli następnego dnia.