Całe szczęście zdążyłam złapać soczewkę na trasie w dół policzka, bo to świeżo założona miesięczna była. Wprawdzie coś czułam, że obejrzenie hurtem ostatnich 10 odcinków “Desperate Housewives” może okazać się poruszającym przeżyciem, ale nie sądziłam, że aż tak.
Pewnie niewiele osób, oprócz oczywiście serialowych maniaków, do których mam zaszczyt się zaliczać, pamięta, jaka była telewizja przed premierą tej produkcji. Twórcy seriali sprawiali wrażenie przekonanych, że nie da się sklecić interesującej fabuły obyczajowej o kobietach i dla kobiet. Zwłaszcza takiej, której bohaterki wiosnę życia mają już raczej za sobą. Jedna jaskółka w postaci emitowanej w latach 1997 – 2002 Ally McBeal nie przełożyła się na ogólny trend.
Najpierw przyszła plotka, że jest w dalekiej Ameryce taki serial. Potem pojawiły się fotosy, które wyglądały intrygująco. Potem Laura Bush wspomniała o nim w wywiadzie telewizyjnym i zrobiło się taki szum, że Polsat zdecydował się wyłożyć kasę i kupić serial zaledwie z rocznym poślizgiem. Ta decyzja sama w sobie była ewenementem na skalę kraju. Do tamtej pory rodzime stacje wolały inwestować w opatrzone już produkcje. Dla przykładu fani hitowego “X-Files” aż 3 lata musieli czekać na polską premierę.
Sporo się wydarzyło na Wisteria Lane w czasie tych 8 sezonów. Były i takie, podczas których w rozpaczy składałam sobie obietnicę, że już nie wrócę do tego badziewnego serialu, a w życiu! Scenarzyści nie ustrzegli się chyba żadnego błędu tasiemcowych produkcji. Były znikające nagle postacie, które zaledwie 2 odcinki wcześniej wydawały się kluczowe, zawieszone w próżni wątki, a przede wszystkim bohaterki, które ni chuja nie potrafią wyciągnąć wniosków ze swoich wpadek i uparcie je powtarzają, nieodmiennie zdumione, że znów się nie udało. Ilość nieszczęść, które nawiedziły spokojną podmiejską okolicę, w normalnych okolicznościach uczyniłyby ze wszystkich mieszkańców pensjonariuszy szpitala psychiatrycznego. Ale rzecz jasna, Zdesperowane to nie wszyscy, więc dzielnie brały na klatę morderstwa, zdrady, rozstania, poronienia, choroby i kalectwo własne i bliskich, klęski żywiołowe oraz katastrofę lotniczą. I przy tym wszystkie te przeciwności losu spływały po nich jak woda po tłustej kaczce, nie pozostawiając, na oko, żadnej głębszej refleksji.
Do ósmego sezonu powróciłam po półrocznej przerwie, spowodowanej kolejną nieodwołalną decyzją, że kończę ze Zdesperowanymi. Miałam już powyżej uszu hipokryzji Bree, egocentryzmu Gabrielle, złośliwości Lynette i głupoty Susan. Te cechy nawet by mi same w sobie nie przeszkadzały, gdyby nie głębokie przekonanie ich posiadaczek, że są w gruncie rzeczy chodzącymi ideałami i nie mają sobie nic do zarzucenia. Ale pomyślałam sobie, że warto pożegnać się z serialem, który oglądałam z przerwami przez minione 8 lat.
Ostatnie 10 odcinków przyniosło wszystko to, czego mi zabrakło w poprzednich siedmiu i pół sezonach. Przede wszystkim wreszcie pokazano, kim są ci wszyscy faceci, wokół których kręci się życie bohaterek. Do tej pory byli niewyraźnymi postaciami, majaczącymi gdzieś w tle i właściwie ciężko było pojąć, czemu te baby ciągle o nich gadają. Prezentacja wyszła tak sobie. Moim zdaniem scenarzyści trochę przedobrzyli. Faceci okazali się aniołami, które przypadkiem zstąpiły na ziemię i marzą tylko o tym, by zaopiekować się jakąś niestabilną emocjonalnie wariatką z niejasną przeszłością i kłopotliwą teraźniejszością. To jeszcze nic, bo polscy scenarzyści wierzą, że marzeniem każdego faceta jest rozwódka w średnim wieku, z nastoletnim przychówkiem i w ciąży. Szczerze mówiąc ja w takiej sytuacji uciekałabym, gdzie pieprz rośnie. No ale dobrze, że się na to nie zdecydowali, bo dzięki temu mamy liczne happy endy.
Pomogło zapewne to, że bohaterki w końcu zdecydowały się na coś w rodzaju autorefleksji i przeszły przyspieszony proces dojrzewania. Cóż, lepiej późno niż wcale. W dodatku większość z nich podjęła pracę zawodową, co dotąd zdarzało się czasem, ale raczej dorywczo. I wszystkie w mgnieniu oka zrobiły oszałamiające kariery. Mówią, że w Ameryce kryzys, ludzie w okolicach 50-tki nie mają wielkich szans na podjęcie pracy, zwłaszcza dobrze płatnej, a tu proszę jak powiało optymizmem.
Więcej nie napiszę, bo nie chcę spojlerować, ale napomknę, że jednym z ważniejszych akcentów, przesądzających o sukcesie kończącej się produkcji jest zgromadzenie w ostatnim odcinku bohaterów, których widzowie pamiętają z wcześniejszych sezonów. To takie potwierdzenie klasy serialu i tego, że ekipa dobrze go wspomina. W przypadku produkcji, rozciągniętej na 8 lat nie jest to łatwe zadanie. Producentom DH i House’a jakoś się udało. No prawie. W DH zabrakło Edi, a w Housie Cuddy, ale i tak wyszło nad podziw dobrze.
Jeden komentarz
zwiatrem
Przyspieszony proces dojrzewania przeszedl chyba caly serial. Pewnie pod naciskiem obietnicy, ze zakonczy sie na 8 sezonie, a za to, ze ekipa postanowila szeroko rozwiniete ostatnio watki elegancko zakonczyc i temat wyczerpac stawiam +.