Coś się zmienia. Tak jakby wreszcie do powszechnej świadomości zaczęła się przedzierać odważna hipoteza, że nie wszyscy mają 2 miesiące wakacji. Mało tego, niektórzy w ogóle nie mają wakacji w wakacje. Wielu z tych, którzy nie mają wakacji w wakacje, wysyła swoje dzieci na wakacje, więc w zasadzie tak jakby mieli. Na tej przesłance zakiełkował rewolucyjny pomysł, żeby tym biedakom, którym się raz na rok trafił tydzień wolnego, jakoś czas zorganizować. Dla mnie to wprawdzie 18 lat za późno, no ale cieszę się empatycznie.
Doszło nawet do tego, że latem można pójść do teatru. Nie każdego wprawdzie, ale w porównaniu ze stanem jeszcze sprzed roku to i tak ogromny sukces. Działają oba teatry Krystyny Jandy, a lipcu pracowały nawet Kwadrat i Ateneum.
Gorzej prezentuje się sytuacja na gruncie filmowym. Przyjęło się zakładać, że w czasie wakacji widzowie są w stanie przyswoić wyłącznie sieczkę. Cóż, w tym wypadku uważam, że gorzej znaczy lepiej. Oglądanie gniotów latem stało się świecką tradycją, jak Kevin na święta i Szklana pułapka w Sylwestra. To w pewnym sensie jest rzeczywiście szklana pułapka, bo za każdym razem jak słyszę Johna McClane’a w telewizorze to nerwowo zerkam na kalendarz ścienny w obawie, że znów mi gdzieś zginęło parę miesięcy. W lipcu znów go puszczali i znów spanikowałam.
Jeśli chodzi o repertuar telewizyjny to poziom niestety regularnie spada. Należę do widzów, którzy telewizję oglądają wyłącznie w hotelach i czuję się niestety zaniedbana. Jeszcze w zeszłym roku można było podczas urlopu zaliczyć całych Czterech Pancernych i pół Stawki, bo oba seriale były powtarzane na dwóch kanałach, w tym załapałam się tylko na zdobycie Berlina. Pojęcia nie mam, gdzie się podziała Podróż za jeden uśmiech. Jestem także żywo zainteresowana Wakacjami z duchami oraz Panem Samochodzikiem, więc jeśli ktoś coś wie, to będę wdzięczna za cynk.
Co gorsza w paśmie wieczornym jest zauważalny wyraźny fakap. W zeszłym roku telewizja rozpieszczała nas Zołnierzami kosmosu i Anakondą, a w tym ledwo Kongo puścili.
W tej trudnej sytuacji trzeba się jakoś ratować we własnym zakresie. Kryteria wyboru repertuaru wakacyjnego nie są na szczęście skomplikowane. Pierwszym intuicyjnym wyborem są laureaci Złotej Maliny. Podczas długiego weekendu czerwcowego, który w tym roku wypadał w maju, można było obejrzeć unikatowy obraz o kontrowersyjnym tytule Ostatni władca wiatru. Przyznam, że liczyłam na serię tematyczną, obejmującą takie niezapomniane dzieła jak Nagi instynkt 2, Daredevil, Wysłannik przyszłości, Showgirls i cokolwiek z Madonną, ale spotkało mnie rozczarowanie. Zawsze dobrym wyborem jest dowolna część Anakondy, Relikt, Resident Evil , Wyspa doktora Moreau oraz wspomniane Kongo. Zasadniczo wybierając film, w którym atakują krwiożercze zwierzęta lub zmutowane potwory, nie można źle trafić.
W kinie można zaś poratować się Bradem Pittem, ratującym samotnie świat przed zombie apokalipsą. Gość jest naprawdę oblatany, dziedzina nie ma znaczenia. Zna się na wszystkim. Jest wysłannikiem ONZ, komandosem, negocjatorem, a jak trzeba to i na medycynie się zna. World War Z przypomina trochę Pearl Harbour, wakacyjny gniot sprzed 12 lat, tylko bez Japończyków.
World War Z nie jest złym filmem. Zwłaszcza z porównaniu z letnią ofertą poprzednich lat. Jest tylko, jakby to powiedzieć, nie halal. Gatunek zombie podlega analogicznym zasadom jak choćby fantasy. Tak jak lata temu przykazał Tolkien, tak już zostało. Elfy nie lubią się z krasnoludami i mieszkają w pałacach albo na drzewach, a krasnoludy w kopalniach. Smoki kochają złoto, a czarodzieje chodzą w kapturach. To wszyscy wiedzą, więc po co zmieniać? Tak samo zombie są powolne i chodzą tylko po płaskim. Co roku w Stanach Zjednoczonych odbywa się konkurs na najlepszą kryjówkę przed zombie. Zwykle wygrywa coś na palach.
Pomysł zombie szybkich, ruchliwych i wspinających się po stromiźnie zadaje cios samej esencji gatunku. Jak wiadomo z innych filmów i seriali, ludzkość ma wystarczająco dużo problemów z ospałymi zombie, a co dopiero z takimi energicznymi. Dla każdego fana gatunku staje się jasne, że w takiej sytuacji szanse na przetrwanie prezentują się mocno niepewnie, więc po co kręcić o tym film i to na dodatek z optymistycznym przesłaniem? Recepta na ratunek też nie wygląda zachęcająco i da się sprowadzić do pomysłu: lepiej umrzeć na cokolwiek niż zostać zjedzonym. Z pewnością sporo osób by się z tym zgodziło, niemniej jednak uważam, że Brada stać na coś więcej, skoro taki wszechstronny. Na filmwebie trwa zabawa w wyszukiwanie nieściłości i nonsensów, którymi film jest wprost naszpikowany. Jakim cudem zombie sforsowały mur 30 metrowej wysokości? Dlaczego tylko jedno państwo na świecie przewidziało zombie apokalipsę i czemu Izrael?
Dlaczego z samolotu, znajdującego się w powietrzu, wywiało przez dziurę wszystkich, z wyjątkiem głównego bohatera i jego koleżanki? To akurat nagminnie się zdarza w filmach, zresztą co tam zwykła wysokość przelotowa, Ripley nie wywiało nawet w kosmosie.
Ale co tam, jak na wakacje to zabawa przednia. I to w 3D.