Ponieważ ostatnio publikowałam wyłącznie teksty lajtowe, życiowe i przyziemne raczej, uznałam, że nadszedł czas na coś zaangażowanego. Poruszenie tematu, który jątrzy mi do trzewi i każe zastanawiać się nad przyszłością ludzkości. Nie wygląda ona ciekawie. W każdym razie wolałabym, żeby chociaż nie przypominała tak bardzo ponurych wizji Orwella.
4 miesiące temu pisałam o serialu House of Cards, pionierskim przedsięwzięciu Netflixa, które w niedalekiej perspektywie zrewolucjonizuje rynek seriali, a kto wie, może i produkcji dotąd zastrzeżonych dla kin i blurejów. Nakręcony za okrągłe 100 mln dolarów, naszpikowany gwiazdami serial jest zresztą rodzajem przedłużonego filmu, bo od razu rzucono cały pierwszy sezon. Różnica polega więc zasadniczo na tym, że nie ogląda się przez 2 godziny, tylko przez 13.
Stopniowo jednak na jaw zaczęły wychodzić fakty, które odrobinę ostudziły mój entuzjazm. Faktycznie pionierskie przedsięwzięcie zrewolucjonizuje. Tylko czy na pewno w dobrą stronę?
Jak się bowiem okazuje, Netflix ma możliwość inwigilowania swoich abonentów i to raczej w szerokim zakresie. Zastosowany przez niego system umożliwia nie tylko weryfikację wejść na stronę, lecz także przeszukań na Google oraz portalach społecznościowych. Na tej podstawie powstaje strategia marketingowa. Czyli te wszystkie reklamy, które pojawiają nam się na każdej odwiedzanej stronie, wytrwale przypominające, że zaledwie 2 miesiące temu oglądaliśmy buty na Outnecie i być może nadal chcemy je kupić. No to jakbyśmy chcieli, to już ich nie ma, bo wyprzedane. Ale może byśmy zamiast tego kupili jedwabny peniuar w lamparcie cętki, bo to prawie to samo.
Netflix sam się chwali tym, że jest w stanie na tej podstawie nakłonić 75% spośród 27 mln swoich abonentów do oglądania konkretnej produkcji.
Mało tego. Analizie podlega także sposób oglądania. Odnotowana jest każda pauza i każde przewinięcie. Oczywiście to nas w Polsce jeszcze nie dotyczy, bo nie mamy dostępu do Netflixa. Ale tak zapewne będzie wyglądała i nasza przyszłość.
Wprawdzie w świetle niepokojących przecieków od Edwarda Snowdena, inwigilacja w takim zakresie nie powinna może dziwić, jednak warto przyjrzeć się ewentualnym konsekwencjom.
Jeśli możliwa jest tak szeroka weryfikacja gustów publiczności, nic nie stoi na przeszkodzie taśmowej produkcji pewniaków, które spodobają się uśrednionemu widzowi.
70 proc przewinęło kluczową rozmowę senatora z prezydentem, od której zależą dalsze losy dwóch ustaw, pięciu stanowisk i kolejnej kadencji? No to widać albo nie zrozumieli, albo ich to nie interesuje.
Więc może w kolejnej produkcji dajmy senatora rozmawiającego z prezydentem za pomocą chorągiewek sygnałowych. Albo nakręćmy wszystko w stylistyce komiksu, z chmurkami.
Laski na portalach społecznościowych są zdania, że X nie powinien był rozwodzić się z Y? Spokojnie, też się da odkręcić. Wprawdzie podczas romantycznej kolacji przejęzyczył się i zamiast „podaj mi sól kochanie” wymsknęło mu się „zmarnowałaś mi całe życie, ty głupia krowo”, ale to przecież jeszcze nie znaczy, że jej nie kocha. Połowa widzów uważa, że Y powinna urodzić nieplanowane dziecko, a druga połowa – że niech się podda aborcji? W porząsiu, praudly introdusing, państwo XY zostaną szczęśliwymi rodzicami pół dziecka.
W ten sposób dziecinnie łatwe wydaje się przygotowanie scenariusza, który zapewni wysoką oglądalność. A że to będzie coś w rodzaju szwedzkiego bufetu na wczasach w Tunezji, czyli zestawienie potraw, które muszą trafić w gust Polaków, Niemców, Francuzów, Arabów, Hiszpanów i Rosjan, więc w efekcie zatraciły wszelkie swoje właściwości i nie smakują nikomu, to szczerze – kto by się tym przejmował? O Natalii Siwiec też mówiono przecież, że się nie przyjmie w show biznesie, a proszę, tyle się gołych dup przewinęło od tego czasu, że po roku wydaje się, że laska ma naprawdę dużą klasę.
Z dedykacją dla Radka 🙂