Pierwszy był chyba Dom gry Davida Mameta, pokazywany jakoś w końcówce lat 80-tych w ramach corocznych Konfrontacji. Wtedy już na szczęście nie obowiązywała drakońska zasada, że połowa filmów musi pochodzić z bloku wschodniego (Jezusie, ile się człowiek gniotów z tej okazji naoglądał!) , bo inaczej to by się kryminał do podstawowego składu raczej nie załapał. Dotąd klasyczne kryminały znałam tylko z książek. Klasyczne, czyli takie, w których odbiorca ma szansę zmierzyć się z intelektem twórcy. Żeby był rezultat, trzeba stworzyć warunki, a nie każdemu się chce. Wymaga to przemyślanej fabuły, sprytnego podrzucania tropów prawdziwych i fałszywych, wyprowadzania odbiorcy na manowce i kręcenia, ale tak, żeby, jak już wszystko się wyjaśni i można na spokojnie prześledzić akcję, wszystko okazywało się logicznie naprowadzać nas na właściwe rozwiązanie.
Innymi słowy odbiorca musi dysponować tymi samymi faktami, co Herkules Poirot, ale z drugiej strony nie może mu być za łatwo, bo wtedy cały fun szlag trafi.
Pokusa urozmaicenia akcji pomysłami z dupy wziętymi okazuje się tak silna, że niewielu twórców potrafi się jej oprzeć. W filmach to jest pewnie jeszcze trudniejsze, wyobrażam sobie, że nad reżyserem wisi jeszcze dyszący żądzą zysku producent i ponagla „dawaj tego deusa z machiny, ino migiem”. Żeby było bardziej widowiskowo, trudno, że logika leży, w końcu muszą być jakieś ofiary. Zapewne dlatego łatwiej napisać kryminał niż go nakręcić.
Dom gry, pamiętam, wbił mnie w fotel stołecznego kina Wisła. Jedno, dno, drugie dno, trzecie dno, nic nie okazuje się tym, czym wydawało się na początku. Cała ta misterna, przewrotna gra, a film ten wcale nie uchodzi za najlepsze dzieło Mameta jako scenarzysty, sprawiła, że zakochałam się na zabój w tego rodzaju produkcjach. Czy chociaż w tak zwanej podobie.
Niestety nie tak łatwo na nie trafić, bo na ekranie znacznie bardziej widowiskowo wypadają strzelaniny, pościgi i czyjś odcięty łeb. Wielopiętrowe mistyfikacje, przygotowywane przez obdarzonych wybitną inteligencją oszustów, nie sprzedają się tak dobrze, być może dlatego, że wymagają skupienia, a o to trudno jak się człowiek miota między megakubłem popcornu, owersajzową colą, a jeszcze próbuje upchnąć nachosy na kolanach.
Heroiczną próbę przywrócenia gatunku podjął w 2001 roku Steven Sodenbergh w napakowanym gwiazdami Ocean’s Eleven. Udało się, ale chwilowo. Pójście za ciosem okazało się ślepą uliczką, aczkolwiek znam osoby, którym trzecia część podpasowała, o drugiej w ogóle nie warto wspominać.
Po drodze był jeszcze średnio udany, choć pod pewnym względami wdzięczny i uroczy Przekręt doskonały (Confidence), nie mylić z Przekrętem Guy’a Richiego, który też się broni oraz również nakręcony w koprodukcji brytyjsko – amerykańskiej Bank Job. Niewątpliwą zaletą tego ostatniego jest osadzenie akcji w latach 70-tych, bo wtedy właśnie odbyła się legendarna kradzież z banku na Baker Street, po której wszyscy poszkodowani nabrali wody w usta, a sprawców nigdy nie odnaleziono. Są w końcu nasze nieocenione Vabank i Vinci. Ale nie do końca o to idzie, bo w tych wszystkich produkcjach efektowne fajerwerki przysłaniają nieco logikę scenariusza.
Film Bryana Singera Podejrzani (The Usual Suspects) został nakręcony w 1995 roku. Był nawet wyświetlany w polskich kinach, ale jakoś przeszedł bez echa. Zaskoczył mnie nim Gremlin, wmawiając, że muszę go koniecznie obejrzeć.
W pożarze zacumowanego na nadbrzeżu statku ginie kilkadziesiąt osób oraz ładunek narkotyków o zawrotnej wartości. Zwyczajowi Podejrzani po części już nie żyją ( egzekucja jednego z nich jest pokazana na początku filmu), co nie zmienia faktu, że nadal są podejrzani. Co gorsza powstają wątpliwosci co do obecności cennego ładunku, było on, czy go jednakowoż nie było. Jedyna ocalała ofiara jest tak dotkliwie poparzona, że nie wiadomo, czy przeżyje, a na dodatek mówi tylko po węgiersku. Ale wie, kto za tym wszystkim stoi, a jego personalia stawiają wszystkich na baczność. Mózgiem całej operacji jest bowiem nie kto inny jak Keyser Soze, na poły mityczny przestępca, taki raczej w bondowskiej skali. Słowem nienamierzalny demon zła, za którym wprost szaleją służby policyjne całego świata. Zyw un jeszcze, czy już można odhaczyć?
Okazuje się, że tytułowa piątka podejrzanych skumała się jakiś czas wcześniej, przy znacznej pomocy amerykańskiej policji, która z okazji porwania ciężarówki z ciekawą zawartością, wsadziła ich wszystkich do jeden celi. „Nie pakuje się takich ludzi do jednej celi” – wyjaśnia pouczająco z offu drobny oszust, grany przez Kevina Spacey (pierwszy Oscar w karierze). No i rzeczywiście siedzieli, myśleli i wymyślili. Kolejny drobny przekręcik. Jedno prowadzi do drugiego, sytuacja wymyka się spod kontroli no i jakoś tak się zeszło, że życiem ich oraz bliskich dysponuje dowolnie ów mityczny Soze. A gość miętki nie jest. Podobno nie zawahał się wymordować własnej rodziny, żeby pokazać, że się cackać nie będzie. Tę legendę opowiada śledczemu drobny przekręciarz, gdyż akcja, że tak powiem, aktualna, rozgrywa się jedynie w dusznej scenerii policyjnego gabinetu, z przebitkami ze szpitala, gdzie leży poparzony Węgier. Reszta dzieje się w retrospekcjach i tu najlepiej widać iskrę bożą scenarzysty. Bo mu się nic a nic nie sypie. Christopher McQuarrie otrzymał zresztą za ten film zasłużonego Oscara. Szkoda, że potem zaczął się kundlić produkcjami typu Turysta, Misson Impossible 5, a także, o zgrozo! Top Gun 2.
Tło obyczajowo – historyczne to swoją drogą niezła uciecha. Film powstał w pierwszej połowie lat 90-tych, czyli naszego (biorąc rzecz pokoleniowo) fin de siecle, do którego mam osobisty sentyment. Ludzie wtedy byli jeszcze wolni, a nie permanentnie inwigilowani, podobno dla własnego dobra. Radośnie jarali szlugi w gabinetach służbowych i szpitalnych poczekalniach, ubrani w za duże o dwa numery marynarki, do samolotu odprawiali się w dziesięć minut, a nie trzy godziny, zaś telefon komórkowy w filmie występuje raz, w postaci pokaźnych rozmiarów cegły, którą jakby dobrze przyłożyć, można by kogoś zabić.
Film Podejrzani jest oficjalnie zaliczany do elitarnej grupy filmów o najbardziej zaskakującym zakończeniu. No, tu trochę wychodzi różnica w percepcji europejskiej vs amerykańskiej. Dla przeciętnego pochłaniacza powieści Agathy Christie i E.S Gardnera (o którym Amerykanie najwyraźniej zupełnie już zapomnieli) odpowiedź na kluczowe pytanie: kim jest Keyser Soze jest podane na tacy niemal od pierwszej sceny. Ale w połowie filmu scenarzysta myli tropy, sprawne podkładając inną osobę i też mu się logika nie gubi.
Przy okazji, jeśli komuś przychodzą do głowy inne niż wymienione tytuły „w podobie”, chętnie przyjmę sugestie.
4 komentarze
Theli
Ja – za każdym razem, gdy oglądam Podejrzanych – mam nadzieję, że okaże się, że główny bohater naprawdę nazywa się Kaiser Soße, że któryś jadł coś i tak było napisane na pudełku.
Poirot też zdarzały się rozwiązania ex machina ,,Na początku napisałem list do X, tu mam odpowiedź, która wyjaśnia całą zagadkę”. Gdyby czytelnik to wiedział, to też by ją rozwiązał.
ewok
No wiem, tez mnie to wkurza. Poza tym Christie trochę leci po jednym kluczu, jak się wpadnie w ciąg, czytając ciurkiem kilka powieści, to idzie za łatwo.
brombeer
Musze raz jeszcze obejrzec Usual suspects, bo pomimo iz widzialam go kilka razy , nigdy nie udalo mi sie zrozumiec motywow dzialania Keysera Soze, akcja wydaje mi sie genialnie zaplatana, tylko motyw zaplatania zupelnie niejasny.
ewok
Mnie się wydaje, ze on czynił zło dla samego zła, więc tu sie pragmatyki nie czepiam. Ale popełnił kardynalną wtopę z tym Węgrem, ciezko pisac, nie spojlerujac, ale na pewno wiesz, o co chodzi.