Odkąd Lidl postanowił przekwalifikować się na markę premium, ciągle mamy jakieś stany alarmowe, gorące linie telefoniczne od znajomych, którzy zapoznali się już z gazetką i informują, że właśnie coś rzucili. Trochę jak za socjalizmu, bo wtedy trzeba szybko łapać siaty i lecieć, żeby nie wykupili, chociaż list społecznych póki co jeszcze nie ma. No więc jeśli chodzi o moje gospodarstwo domowe to apgrejd Lidla udał się w pełni, a Pascal i Okrasa solidnie zapracowali na swoje siedmiocyfrowe wynagrodzenie. W czwartek zelektryzował nas njius, że w Lidlu dają homary.
Homar wyglądał podejrzanie. Co tu kryć, sprawiał wrażenie czegoś, co lada chwila rzuci się człowiekowi na twarz, po czym wypełznie klatką piersiową.
Rozmrażaliśmy go troskliwie w keksówce, z niepokojem konsultując dalsze ewentualne posunięcia, czyli plan B (ożyje i będzie próbował wrwać się na wolność), a także C (ożyje, wyrwie się na wolność, wykonując bezpośredni skok na twarz) oraz wariant D, uwzględniający, co wtedy – czy zabić zainfekowanego delikwenta od razu, poczekać, jak się sytuacja rozwinie, czy też przeznaczyć do klonowania.
Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, któremu nieobce były elementy rozczarowania, homar pozostał martwy. To oczywiście dyskwalifikuje go jako potrawę haute cousine, ale nie jesteśmy w paryskim Ritzu, więc nie ma co wybrzydzać.
Małżonek postanowił potraktować go czosnkiem i pietruszką:
To odrobinę poprawiło ogólne odczucie obcowania z padliną, aczkolwiek nie wyeliminowało gumowatości. Teraz siedzimy nostalgicznie i wspominamy nasze wieczorne uczty na Koh Samui, które wyglądały tak:
Nad takim talerzem ciężko mi było wyeliminować wytrzeszcz. Sama nie wiem, jak udało mi się na tej diecie schudnąć 2 kilo. Ale poziom cholesterolu to potem przez parę miesięcy bałam się zbadać.